Bergman Ingmar - Niedzielne dziecko, Bergman Ingmar

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tytuł: "Niedzielne dziecko"

autor: Ingmar Bergman

przełożyła: Halina Thylwe

 

Prószyński i S-ka

Warszawa 1994

 

* * *

 

I

 

Pamiętam, że stosunek babci i wuja Carla do naszego domu letniskowego był  wyjątkowo krytyczny, ale z różnych powodów. Wuj - choć uchodził za lekko  pomylonego, wiedział niejedno - stwierdził, że nie jest to żaden dom, willa  też nie, a już z całą pewnością nie da się tego nazwać mieszkaniem. Ów  fenomen architektury można byłoby ewentualnie uznać za kompozycję  poustawianych obok siebie i jedna na drugiej czerwonych skrzyń. Zdaniem  wuja przypominał trochę gmach Opery Sztokholmskiej.

 

A więc kilka pomalowanych na czerwono skrzyń z białymi węgłami,  ozdobionych tu i ówdzie białymi gzymsami. Na parterze okna wysokie i  przewiewne, na piętrze takie jak w pociągu - szczelne, ale za to  nieotwieralne. Dach kryła zniszczona, połatana papa. W czasie ulewnego  deszczu woda spływała po ścianie górnej werandy do pokoju mamy. Tapeta w  kwiaty była w tym pokoju odklejona i odstawała. Owa zbieranina skrzyń  spoczywała na dwunastu głazach. Między jej dolną częścią a nierównym,  wyboistym podłożem powstała w ten sposób mniej więcej

siedemdziesięciocentymetrowa przestrzeń. Poniewierały się tam siwe, omszone  drwa, stare wiklinowe krzesła, trzy zardzewiałe garnki o niezwykłych  kształtach, kilka worków cementu, łyse opony samochodowe, blaszana wanna ze  zdezelowanymi sprzętami kuchennymi, sterty związanych drutem gazet. Zawsze  się tam wyszperało coś ciekawego. Włażenie pod dom było wprawdzie  zabronione, matka obawiała się chyba, że się pokaleczymy zardzewiałymi  gwoździami albo, że zwali się na nas cały ten kram, ale...

 

Przybytek, czy jak to nazwać, zbudował pastor zielonoświątkowców,  Frithiof Dahlberg. Chciał zapewne przebywać jak najbliżej swojego Boga i  Pana. Dlatego obrał sobie miejsce górujące nad Dufnas.

 

Kupił taras pod skałą i oczyścił grunt. Najprawdopodobniej pastor  Dahlberg myślał, że Pan, doceniwszy jego zamysł, ześle nań i jego synów  wiedzę o sztuce stawiania domów, której im nie dostawało. Czekając na  inspirację, wzięli się do pracy. Po pięciu latach najróżniejszych  przeciwności losu, w czerwcu 1902 roku, dzieło pastora było gotowe.  Podziwiający przybytek członkowie zboru doszukali się w nim pewnych  podobieństw do arki Noego. Noe też nie był cieślą, tylko - dokładnie rzecz  ujmując - odrobinę zapijaczonym szyprem barki kursującej po Eufracie, a  dzięki wiedzy jaką dał mu Pan, zbudował pojemną łódź, zdolną przetrzymać  znacznie dotkliwsze ciosy niż te, na które mogła być narażona skromna  siedziba pastora Dahlberga.

 

Niektórzy wierni uważali, że górna południowa weranda ze szczodrym  widokiem na dolinę, rzekę i wrzosowiska jest odpowiednim miejscem na  oczekiwanie sądu ostatecznego, kiedy to nad granie opodal Gangbro i Basny  przyszybują anioły Apokalipsy.

 

Tuż poniżej siedziby głównej niezmordowany pastor wzniósł rzadkiej urody  szeregowiec. Składał się on z siedmiu cel, przykrytych jednym dachem. Do  każdej prowadziły nieszczelne zielone drzwi. Przypuszczalnie  przemieszkiwali tutaj goście, kilka dni, a może tygodni, by wspólną  modlitwą i pieśniami umocnić się w swej i tak już niezachwianej wierze.  Szeregowiec, niekonserwowany i nieremontowany, mocno podupadł i służył  obecnie za siedlisko flory i fauny. Podłogę bujnie zaległa trawa, z okna  wychylała się brzoza. Lewe skrzydło objął  w posiadanie troskliwy borsuk  Einar z rodziną, w innych celach grasowały leśne myszy. Na jakiś czas  pokoik z brzozą przywłaszczyła sobie sowa, ale się niestety stamtąd  wyprowadziła. W najobszerniejszym pomieszczeniu harcowały półdzika ruda  kocica o złośliwym pysku i sześcioro potomstwa. Tylko matka nie bała się  zbliżyć do tej bestii. Miała szczęśliwą rękę do kwiatów i zwierząt i  broniła naszej menażerii przed wszelkimi zakusami Maj i Lalli, które  zajmowały dwie środkowe cele. Lalla prowadziła kuchnię, a Maj była  dziewczyną do wszystkiego po trochu. Więcej o nich potem.

 

Całości dopełniał przesadnie duży, walący się wychodek, którego surowe,  niemalowane ściany pyszniły się na skraju lasu. Było w nim miejsce dla  czterech osób; z nieoszklonego okienka w drzwiach roztaczał się wspaniały  widok na Dufnas, na skrawek zakola rzeki i na kolejowy most. Otwory różniły  się wielkością: mały, mniejszy, malusieńki i tyciuteńki. W tylnej ścianie,  na dole, znajdowała się niewielka klapa, teraz rozchwierutana i nie do  zamknięcia. Ilekroć Maj i Linnea wpadały do wychodka na krótką pogawędkę i  małe siusiu, pobierałem z bratem najwcześniejsze nauki z kobiecej anatomii.  Patrzyliśmy i zdumiewaliśmy się. Nikt ani pomyślał o łapaniu nas na gorącym  uczynku. Nigdy nie przyszło nam do głowy studiować od dołu ojca, matkę czy  opasłą ciotkę Emmę. Nawet w pokoju dziecinnym obowiązuje niepisane tabu.

 

Umeblowanie przybytku było heterogeniczne. Pierwszego lata matka  załadowała cały wagon sprzętami nie od pary, pochodzącymi z plebanii w  mieście. Babcia dorzuciła to i owo ze strychu i piwnicy w Varoms. Matka  dumała i planowała, uszyła zasłonki, utkała dywan i okiełznała tę cudaczną  zbieraninę najróżniejszych, wzajem sobie nienawistnych elementów, tworząc  harmonijną całość. Pokoje, tak jak je pamiętam, tchnęły przytulnością.  Właściwie w tym osobliwym dziele pastora Dahlberga czuliśmy się lepiej niż  w wielkopańskim, wysmakowanym Varoms babci, położonym kwadrans drogi  piechotą przez las.

 

Wspomniałem na początku, że wuj Carl dosyć krytycznie oceniał "tę melinę,  która nie jest domem". Babcia też nie była zachwycona, ale z innych  powodów. Maminą decyzję wynajęcia majstersztyku Dahlberga uważała za cichy,  acz oczywisty bunt. Latem przywykła do obecności dzieci. Dlatego tolerowała  odwiedziny zięciów i synowych. Tego lata urzędowała w Varoms z wujem  Carlem, który z różnych przyczyn, zwłaszcza finansowych, nie mógł się nijak  temu przeciwstawić. Wujowie Nils, Folke i Ernst wyjechali z rodzinami do  zagranicznych kurortów. Tak więc babcia została z wujem Carlem i dwiema  podstarzałymi służącymi, Siri i Almą, które niechętnie ze sobą rozmawiały,  mimo że pracowały razem przeszło trzydzieści lat. Lalla, też z babcinego  sztabu, nieoczekiwanie doszła do wniosku, że mama potrzebuje wszelkiej  możliwej pomocy, i na początku czerwca przeniosła się do Dufnas, gdzie w  prymitywnych warunkach wyczarowywała przepyszne klopsiki i niezrównane  pieczone szczupaki. Lalla znała mamę od jej młodzieńczych lat i była wobec  niej niezłomnie lojalna, owa lojalność budziła jednak strach. Matka  właściwie nikogo się nie bała, ale zdarzały się dni, kiedy nie miała odwagi  wejść do kuchni, by spytać Lallę, co upichci na obiad.

 

Podwórko było okrągłe i wyżwirowane, pośrodku widniała kolista plama  trawy ze szczątkami przerdzewiałego zegara słonecznego. Przed kuchnią  panoszyła się imponująca plantacja rabarbaru, a wszystko razem opasywała  nieco zmierzwiona, jeszcze nie ścięta łąka, której jakieś sto metrów dalej  kładły kres nadwątlony płot i ściana lasu. Las, gęsty i zaniedbany,  podpełzał stromym zboczem pod skałę, urwisko pochylało się trochę, co  podczas burzy mściło się echem. Szaro-różowa góra kryła w sobie głęboką  grotę, możliwą do zdobycia po śmiertelnie niebezpiecznej wspinaczce. Nie  wolno się było do niej zbliżyć, dlatego nęciła. Górę okalał płytki  kamienisty potok; wijąc się wzdłuż naszego płotu, niknął gdzieś pod polami,  by na północ od Solbacki połączyć się z rzeką. Latem prawie całkowicie  wysychał, wiosną rwał, zimą szemrał mrocznie i niespokojnie pod cienkimi  powłokami szarego lodu, a w porze jesiennych deszczów śpiewał wysoko,  niejednostajnie. Woda była czysta i zimna. W zakolach tworzyły się głębokie  bajorka, raj dla strzebli, czegoś w rodzaju uklei, świetnej przynęty na  sznury haczykowe do wędkowania w rzece lub Svartsjon. Na zboczu opodal  porośniętej poziomkami ziemnej piwniczki marniał sędziwy sad, wciąż rodzący  sercówki i jabłka. Stroma leśna ścieżka prowadziła do Berglundów,  właścicieli największego gospodarstwa w Dufnas. Stamtąd braliśmy mleko,  jaja, mięso i inne niezbędne wiktuały.

 

Wąska dolina, urwiste skały, puszcza, rwący potok, pagórkowate pola i  głęboko wrzynające się w parów koryto rzeki, posępnej i zwodniczej,  wrzosowiska i granie stanowiły krajobraz mało romantyczny, dramatyczny i  niepokojący. Natura nie była ani życzliwa, ani zbyt szczodra. Owszem, rosły  tam poziomki, konwalie, zimoziół, słodkie leśne dary lata, ale skąpo,  rozważnie. Kaskady kolczastych malin, burze ogromnych, ostro pachnących  paproci na stokach, miliony pokrzyw, umarłe drzewa, wiatrołomy, głazy  porozrzucane przed wiekami przez olbrzymów, trujące bezimienne grzyby o  napawających strachem właściwościach. Przez dziewięć letnich miesięcy  mieszkaliśmy w dahlbergowym przybytku, który przycupnął pod urwiskiem  opodal puszczy, opanowującej stopniowo łąkę i malutki trawnik. Gdy z  południowego wschodu nadciągała nawałnica i od rozległych wrzosowisk za  rzeką gnał wicher, sklecone do kupy czerwone skrzynie trzeszczały, w  nieszczelnych oknach gwizdało i zawodziło, a zasłony wydymały się  złowieszczo. Jakiś admirator dzieci wmówił im, że sprzyjający podmuch  uniesie Dahlbergówkę w powietrze i posadzi ją na skale. Razem z rodziną  Bergmanów, z leśnymi myszami i mrówkami. Tylko mieszkańcy szeregowca,  borsuk Einar, Lalla, Marta i Maj mieli wyjść z tego cało. Nigdy do końca w  to nie wierzyłem, ale kiedy zrywała się straszliwa wichura, skwapliwie  wskakiwałem do łóżka Maj i prosiłem, by czytała mi coś z "Allt for Alla"  lub z "Allers Familjejournal".

 

Już wtedy miałem kłopoty z rzeczywistością. Granice były zamazane i  wyznaczali je dorośli. Widziałem i słyszałem: tak, oczywiście, to jest  niebezpieczne, a to bezpieczne. Nie ma żadnych duchów, nie bądź głupi, nie  ma upiorów, demonów ani trupów, które w biały dzień pokazują się tu czy  tam, rozdziawiając krwawe usta, nie ma trolli ani wiedźm. Tymczasem we wsi,  u Andersa-Pera, w chatynce o zabitych gwoździami oknach, żyła w zamknięciu  okropna starucha. Zdarzało się, że przy pełni księżyca nocną ciszę  przeszywał nagle jej ryk, dobrze słyszalny w całej wiosce. Skoro nie było  duchów, dlaczego Maj opowiadała o zegarmistrzu z Borlange, który powiesił  się przy leśnej drodze na wzgórzu obok Berglundów? Albo ta dziewczyna,  która utopiła się pewnej zimy w Gimmenie i wypłynęła na przedwiośniu przy  moście kolejowym z brzuchem pełnym węgorzy? Sam widziałem, jak ją nieśli,  miała na sobie czarny płaszcz i jeden zimowy but, drugiego nie było;  sterczał tylko nagi piszczel. Straszyła, spotykałem ją w snach, czasem na  jawie i wcale nie w ciemnościach. Dlaczego ludzie mówią, że nie ma duchów,  dlaczego się śmieją i kręcą głowami, nie, Puniu, możesz być zupełnie  spokojny, duchów nie ma, dlaczego tak mówią, a potem z pasją rozprawiają o  czymś, co kogoś o zbyt zaludnionej wyobraźni napawa prawdziwym wstrętem.

 

Teraz wypadałoby - króciutko - opowiedzieć o Konflikcie. Wtedy, czyli  latem 1926 roku, istniał dokładnie od szesnastu lat. Jego źródłem stało się  wejście studenta teologii Erika Bergmana do rodziny Akerblomów w  charakterze przyszłego małżonka starannie chronionej córki. Pani Annie nie  podobał się ten związek i z niemałym samozaparciem postanowiła  przedsięwziąć stanowcze kroki. W gruncie rzeczy kandydat na pastora  powinien stanowić marzenie niejednej teściowej: ambitny, dobrze wychowany,  schludny i dość postawny. W dodatku z perspektywą stabilnej państwowej  posady. Pani Anna miała jednak oko. Pod nienaganną powierzchownością  dostrzegła coś całkiem innego: chimeryczność, nadwrażliwość, porywczość,  nagły chłód emocjonalny. Poza tym dobrze znała swoją córkę, jasnego i  odrobinę rozpieszczonego beniaminka rodziny. Karin była ogromnie uczuciowa,  żywa, bystra, niezwykle wrażliwa i jako się rzekło, rozpieszczona. Pani  Anna uważała, że jej dziewczynka potrzebuje mężczyzny dojrzałego,  naturalnie uzdolnionego, o twardej, acz troskliwej ręce. Taki właśnie  młodzieniec kręcił się już koło rodziny, docent historii religii, Torsten  Bohlin. Wszyscy się zgadzali, że Torsten i Karin stanowią idealną parę i  rodzice ufnie oczekiwali na deklarację z ich strony. Zresztą Erik Bergman i  Karin Akerblom byli dalekimi kuzynami, co dodatkowo czyniło tę kombinację  zbyt ryzykowną. W linii Bergmanów kryła się także pewna trudna do  zdefiniowania, dziedziczna choroba, atakująca kapryśnie i straszliwie;  stopniowo postępujący zanik mięśni nieuchronnie prowadził do ciężkiego  inwalidztwa i przedwczesnej śmierci.

 

Anna Akerblom uznała więc, że Erik Bergman nie jest odpowiednim  kandydatem na męża dla jej córki.

 

Podobnego zdania był Johan Akerblom, ale z innych powodów. Ów stary  chorowity człowiek kochał swoją jedynaczkę gorącą oddaną miłością. Każdy  konkurent, czy to prawdziwy, czy urojony, wydawał mu się nienawistny.  Staruszek pragnął jak najdłużej zatrzymać swój promyczek słońca dla siebie.  Karin odwzajemniała ojcowską miłość czułą, choć nieco roztargnioną  tkliwością.

 

Kiedy silna więź emocjonalna dwojga młodych stała się czymś oczywistym,  pani Anna przystąpiła do radykalnych, mniej lub bardziej przemyślanych  działań. Zainteresowani tą kwestią mogą sięgnąć po szczegółowy dokument  zatytułowany "Dobre chęci".

 

* Erik Bergman nie bez przyczyny czuł się odepchnięty i źle traktowany.  Między nim a przyszłą teściową dochodziło do poważnych zatargów. Marcin  Luter gdzieś powiedział, że trzeba ostrożnie dobierać słowa, "ponieważ  tych, które wyfruną, nie sposób pochwycić za skrzydła". Domyślam się, że w  pierwszych latach padło ich wiele. Erik Bergman, drażliwy, nieufny i  pamiętliwy, o wyimaginowanej lub rzeczywistej krzywdzie nigdy nie zapomniał  i nigdy jej nie wybaczył.

 

Karin Akerblom była pod wieloma względami córką swojej matki. Dając wyraz  swojej nieugiętej woli, zdecydowała: spędzi życie z Erikiem Bergmanem. W  końcu dopięła swego i przyszły pastor, choć niechętnie, został  zaakceptowany.

 

Od chwili ogłoszenia zaręczyn pogrzebano wszelkie otwarte przejawy  konfliktu. Ton stał się wyrozumialszy, życzliwie uprzejmy, czasem nawet  serdeczny, dobrze grano swoje role. Nic nie mogło zakłócić familijnej  wspólnoty.

 

Nienawiść i gorycz istniały nadal, niewidoczne, uwewnętrznione. Dawały o  sobie znać w zdaniach rzucanych mimochodem albo w nagłej ciszy, w ledwie  dostrzegalnych reakcjach, w braku uśmiechu lub w uśmiechach wymuszonych.  Wszystko to razem, niezwykle wyrafinowane, nie wykraczało poza ściśle  wytyczone granice chrześcijańskiej wyrozumiałości.

 

Jedną z utajonych komplikacji stanowiły wakacje. Jak je zorganizować?  Gdzie pastor z rodziną będzie spędzać urlop? Matka w dzieciństwie i  młodości nieodmiennie wyjeżdżała do serca Dalarny, do domu swoich rodziców.  Uznała za rzecz oczywistą, że jej wybranek tak jak ona polubi Varoms i  Dufnas. Erik Bergman podporządkował się temu bez słowa, ponieważ chciał  zadowolić swoją młodą małżonkę. Potem przyszły na świat dzieci i dobrze się  czuły u babci. Gdy idylla się cementowała, coraz bardziej uwyraźniały się  przemilczenia i uprzejmość, cisza i mimowolne słowa.

 

Z czasem, może zbyt późno, Karin Bergman zdała sobie sprawę, że wszystko  zmierza ku katastrofie. Pewnego lata mąż nie przyjechał, wymówił się  koniecznością przyjęcia zastępstwa za chorego kolegę. Innym razem Erik  Bergman bawił z nimi tylko około tygodnia, resztę czasu strawił na pieszej  wycieczce z kilkoma przyjaciółmi. Kiedy indziej nieoczekiwanie zachorował i  musiał spędzić urlop w gościnnym Mossebergu, troskliwie pielęgnowany przez  dobrodziejkę rodziny, niesamowicie bogatą Annę von Sydow.

 

Matka zdała sobie zatem sprawę, choć dopiero po jakimś czasie, że trzeba  coś zrobić. Wynajęcie przybytku Dahlbergów było kompromisem i cichą prośbą  o przebaczenie. Dom, jak wspomniałem, leżał w odległości spacerowej od  Varoms. Rodzina Bergmanów miała być rodziną także podczas urlopów ojca.  Celebrowanie niedzielnych obiadów w Varoms i nagłe, zazwyczaj  niezapowiadane, wizyty babci w prymitywnym letnisku Bergmanów niosły ze  sobą nieuniknione komplikacje.

 

Matka dokonała niełatwej przeprowadzki z humorem. Nieoczekiwanie przyszła  jej z pomocą stara Lalla, która w lecie opuściła swój wygodny pokoik za  kuchnią w Varoms i zamieszkała u nas, w prymitywnym szeregowcu. Matka, jej  ulubienica, zasłużyła sobie na wszelką niezbędną pomoc. Ten dość oczywisty  odruch wstrząsnął babcią niemal w równym stopniu, co bunt córki.

 

Matka doczekała się znikomego uznania za swój wyczyn. Kiedy ojciec  zawitał do Dufnas tuż przed moimi ósmymi urodzinami, był niespokojny,  roztargniony i przygnębiony.

 

 

 

II

 

 

 

Stacja kolejowa w Dufnas składa się z czerwonego budynku o białych  węgłach, wychodka z napisem "Mężczyźni i Kobiety", dwóch semaforów, dwóch  torów przetokowych, magazynu towarowego, wybrukowanego peronu i ziemnej  piwnicy. Zawiadowca Ericsson mieszka na pięterku czerwonego budynku z chorą  na tarczycę żoną. Pu właśnie skończył osiem lat i mama z babcią puściły go  na stację samego. Ericssona nikt nie spytał o zdanie, traktuje jednak  swojego młodego gościa z roztargnioną uprzejmością. Jego biuro  przesiąknięte jest fajkowym dymem, linoleum zalatuje stęchlizną. Na szybach  brzęczą senne muchy, od czasu do czasu terkoce telegraf, wypluwa papierową  tasiemkę poznaczoną kropkami i kreskami. Ericsson pochyla się nad dużym  biurkiem i coś pisze w podłużnej książce z czarnymi okładkami. Potem  sortuje listy przewozowe. Od czasu do czasu ktoś puka w okienko w  poczekalni i kupuje bilet do Repbacken, Insjon, Larsbody lub Gustavs. Cisza  jest jak wieczność i z pewnością równie dostojna.

 

Pu wchodzi nie zapowiedziany. Mały, uderzająco szczupły, wręcz chudy,  bardzo krótko obcięty ("na pieczarkę"), strupy na prawym kolanie. Ponieważ  jest koniec lipca, w to sobotnie popołudnie ma na sobie zniszczone sandały,  spraną koszulę z obciętymi rękawami i spodenki, spod których wystają  kalesony. Przytrzymuje je skautowski pas, na pasie wisi finka. Trudno się  zorientować, o czym Pu myśli. Jego spojrzenie jest nieco senne, policzki  dziecięco okrągłe, wpółotwarte usta, prawdopodobnie polipy.

 

Wita się układnie: dzień dobry, wujku Ericsson. Wujek Ericsson zerka w  swoją czarną książkę i szybko podnosi wzrok, fajka skwiercząc wypuszcza  mały obłoczek: dzień dobry, paniczu Bergman.

 

Pu wdrapuje się na wysoki trójnożny stołek przy telegrafie

 

- Ojciec przyjeżdża pociągiem o trzeciej.

 

- Ach, tak.

 

- Powitam go. Mama i Maj przyjdą później. Maj na pewno odbierze przesyłkę  towarową.

 

- Aha.

 

- Ojciec był w Sztokholmie i wygłaszał kazanie dla króla i królowej.

 

- Szykownie.

 

- A potem został zaproszony na obiad.

 

- Przez króla?

 

- Tak, przez króla. Ojciec jest starym przyjacielem króla i królowej.  Zwłaszcza królowej. Udziela jej dobrych rad i tak dalej.

 

- To dobrze.

 

- Król i królowa nie poradziliby sobie bez ojca.

 

Następuje długa pauza. Wujek Ericsson zapala gasnącą fajkę. Mucha  dogorywa w spiekocie okna. Tłusty dropiaty kot przeciąga się, prostuje  przednie łapy, mruczy. Potem robi kilka chwiejnych kroków po zagraconym  stole, pod oknem i wali się na "Szwedzkie połączenia komunikacyjne". Pu  mruży oczy. Nad torami  i rosłymi brzozami wisi białe palące słońce. Z  tyłu, na ślepym torze, śpi mała lokomotywa przetokowa, do której  przyczepiono kilka wagonów z drewnem.

 

- Myślę, że królowa kocha się w moim ojcu.

 

- Aha, no, proszę.

 

Nie robi to na wujku Ericssonie szczególnego wrażenia, jest zajęty  listami przewozowymi, coś się nie zgadza, liczy je raz po raz i układa w  dwóch kupkach: piętnaście, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście. Ktoś puka  w okienko w poczekalni. Wujek Ericsson zostawia fajkę w popielnicy, wstaje  i otwiera przeszklone okienko kasy. Dzień dobry, dzień dobry. O, dzisiaj aż  do Rattviku? Aha, a jutro do Orsy? Tak, tak. Dwa siedemdziesiąt pięć.  Dziękuję. Proszę.

 

Słonecznie białym piaszczystym poboczem nadchodzą niespiesznie mama, Maj  i brat Dag. Mama jest w jasnej letniej sukience z szerokim paskiem  podkreślającym jej wąską talię, i w żółtym kapeluszu z dużym rondem. Jak  zwykle piękna, bodaj najpiękniejsza na świecie, urodziwsza od Marii  dziewicy i Lilian Gish. Maj ma na sobie krótką spraną sukienkę w niebieską  kratkę, czarne pończochy i czarne zakurzone buciki z cholewkami. Dag,  cztery lata starszy od Pu, włożył mniej więcej to samo co brat, tyle, że  kalesony nie wystają mu spod spodenek. Mama wygląda na lekko poirytowaną,  coś mówi do Daga, marszczy czoło i uśmiecha się. Dag kręci głową, rozgląda  się, spostrzega Pu za oknem i wskazuje na niego. Ach, tak, oczywiście tu  jesteś, mówi odrobinę rozgniewana mama, ale to jest jak w kinie, trzeba się  domyślać, co kto  powiedział. Daje mu znak, żeby natychmiast wyszedł. Do  widzenia, wujku Ericsson.

 

W tym momencie dzwoni ścienny telefon. Dwa krótkie sygnały. Zawiadowca  chwyta słuchawkę. Halo, Dufnas. Ktoś mówi: Z Lannhedenu trzecia  pięćdziesiąt dwie. Wujek Ericsson wkłada służbową marynarkę i czapkę z  czerwoną kokardką, z niebieskiego stojaka przy drzwiach wyjmuje chorągiewkę  i wychodzi na schody. Tuż za nim sunie Pu. Podchodzą do semafora, który po  chwili podnosi swoje pasiaste, biało-czerwone ramię. Teraz pociąg może  wjechać. Wujek Ericsson salutuje mamie i Maj, potem maszeruje do jakiegoś  wozaka. Zamieniają kilka słów i pokazują na magazyn towarowy.

 

Pu pilnuje semafora. Mama go woła, ale kiedy on nie słyszy albo udaje, że  nie słyszy, kiwa tylko głową i odwraca się do Maj.

 

Ostre słońce przypieka magazyn, budynek stacji, tory, peron. Pachnie  dziegciem i rozgrzanym żelazem. Przy wiadukcie szemrze rzeka, nad  poplamionymi ropą podkładami drga rozgrzane powietrze, kamienie wysyłają  błyski. Cisza. Oczekiwanie. Tłusty kot usadowił się na drezynie. Parowozik  przetokowy lekko wzdycha. Pomocnik maszynisty Oscar rozpalił pod kotłem.  Nagle zza zakrętu przy Langsjon wyłania się pociąg, niemy kleks w bujnej  zieleni rośnie, po chwili słychać go coraz wyraźniej, potężna dwuczłonowa  lokomotywa z ośmioma wagonami już jest na moście, dudnią zwrotnice, huk  ogromnieje i serce Pu dygoce.

 

Lokomotywa syczy i dyszy, spod tłoków bucha para, ziemia drży, oto i  wagony, długie, eleganckie sztokholmskie wagony, krzyczą hamulce. Wujek  Ericsson salutuje maszyniście. Pu stoi skamieniały. Zawiadowca macha  czerwoną chorągiewką. Zgrzyt, łoskot, wszystko się w jakiś niewytłumaczalny  sposób zatrzymuje i nieruchomieje, tylko lokomotywa stęka. I stęka. Chodź  tu, Pu, niecierpliwi się matka. Lepiej jej posłuchać, kiedy odzywa się  takim tonem.

 

Ojciec wysiada na peron, jest dość daleko, ale już się zbliża szybkimi  dużymi krokami. Ma gołą głowę, cienkie włosy unoszą się lekko. Płaszcz  przerzucił przez ramię, w prawej dłoni trzyma kapelusz, w lewej niesie  czarną zniszczoną teczkę, pękatą od książek i tego co najniezbędniejsze.  Nie znosi podróżować z tobołami, woli lekki bagaż podręczny. Matka i ojciec  całują się w policzek, żółty kapelusz matki przekrzywia się, uśmiechają się  do siebie, teraz kolej na Daga, wyciąga dłoń na powitanie, ojciec poklepuje  go po karku, chyba zbyt mocno i nie najczulej. Pu rozpędza się i z radosnym  śmiechem rzuca się w ojcowe ramiona. Ojciec momentalnie się rozpromienia,  podnosi syna i przytula go. Matka zajęła się kapeluszem i płaszczem, Maj,  dygnąwszy nieśmiało, uwalnia pastora od wypchanej teczki. Ojciec pachnie  wodą po goleniu i cygaretkami, jego policzek trochę drapie. Daj mi buziaka,  mówi ojciec, i Pu wyciska siarczystego całusa na ojcowym uchu.

 

Wujek Ericsson daje znak do odjazdu. Lokomotywa wyrzuca czarne kłęby  dymu, koła buksują, wreszcie łapią przyczepność, trzaskają drzwi i  drzwiczki. Podnosi się ramię semafora i pociąg coraz żwawiej toczy się ku  wiaduktowi. Na zakręcie przy Varoms lokomotywa gwiżdże, po czym znika w  lesie.

 

- Czy musimy wracać do domu? - niepewnie pyta Dag władzę rodzicielską.

 

Nie, ależ skąd mówi mama i uśmiecha się pospiesznie, pytanie Daga jest  bowiem mało stosowne. Nie, proszę bardzo. Tylko nie spóźniajcie się na  obiad. Masz przecież zegarek, krótko ucina ojciec. Popsuł się, przyznaje  Dag, ale mogę spytać o godzinę. Kuźnia leży kilkaset metrów na północ od  stacji. To wysoki, ale wąski, źle zbudowany czerwony drewniany dom. Kuźnia  mieści się na parterze, na piętrze, w dwóch pokojach z obszerną kuchnią  mieszkają kowal Kowal, jego żona Helga i pięcioro dzieci w różnym wieku i  wydaniu. Jonte jest rówieśnikiem Pu, a Matsen Daga. Wszystko, co otacza  rodzinę Kowali, jest brudne, obskurne i ubogie, ale, o ile pamiętam, humoru  tam nie brak. Dlatego ciągnie nas na podwórko przy kuźni. Kowal Kowal  wygląda jak kirgizki wódz, postawny i śniady, jego rosła żona nosi ślady  dawnej urody. Nie ma zbyt wielu zębów, często się jednak śmieje,  zasłaniając usta dużą dłonią. Cała rodzina jest czarna jak noc,  przynajmniej jeśli chodzi o włosy i oczy. Najmłodsza pociecha ma cztery  miesiące i nazywa się Desideria. Ma zajęczą wargę.

 

Kiedy Dagowi i Pu udaje się odłączyć od komitetu powitalnego, ruszają  pospiesznie na kategorycznie im zabroniony placyk zabaw za kuźnią. Matka  uważa, że nie powinni się zadawać z dziećmi Kowala. Babcia jest innego  zdania, dlatego mogą się spotykać. Kategoryczny zakaz dotyczy tylko jednego  miejsca, do którego nie wolno im się zbliżać. Oczka. Oczko to zbiornik  wodny w okrągłym zagłębieniu pagórkowatych błoni, ciągnących się od  stromych leśnych zboczy po  rzekę i parowy. Wiosną ma głębokość przeszło  dwóch metrów, latem jest znacznie płytsze. W mętnawej wodzie roi się od  kijanek i uklei, tu i ówdzie przemknie spasiona płotka.

 

Właśnie tego popołudnia odbywa się bitwa morska. Dwie pokaźne skrzynie,  nieźle uszczelnione i wysmarowane dziegciem, z wymalowanymi na  prowizorycznych dziobach trupimi czaszkami to statek piracki i korsarz  królowej Elżbiety. Brat Pu, Dag, reżyseruje ową grę wojenną, a jednocześnie  nią kieruje. Przydzielił sobie rolę herszta piratów. Matsen jest generałem  Archibaldem. Generał i pirat sami prowadzą swoje jednostki. Na dany znak  ruszają każdy ze swojego brzegu i machają domowej roboty wiosłami, płyną co  sił ku sobie. Zderzenie jak się patrzy! Potem wojownicy popychają się i  szturchają wiosłami. Walka powinna trwać pięć minut; czuwa nad tym starsza  siostra Matsena Inga-Britta, zaopatrzona w budzik rodziny Kowali. Ten, kto  wleci do wody, przegrywa. Jeśli statek się wywróci, porażkę uznaje się za  sromotną.

 

Bengt, Sten i Arne Frykholmowie z Missionsvillan trzymają stronę Daga.  Wiecznie zasmarkani i kaszlący chłopcy Tornqvistów dopingują Matsena. Mimo  zapiekłej wrogości rodzinna solidarność wymaga, żeby Pu kibicował bratu.  Walka, czego można się było spodziewać, jest zażarta i po minucie rytuał  pojedynku zamienia się w chaotyczną nawalankę. Dag, straszliwie zawzięty,  zwykł się tłuc o byle co. Kilka minut później przewraca statek Matsena,  wyskakuje ze swojego i rywale, zanurzeni po pierś w gliniastej wodzie,  grzmocą się na śmierć i życie, ostro zagrzewani do boju przez swoich  zwolenników. Kiedy walka kompletnie dziczeje, otwiera się okno na piętrze i  Helga Kowal woła do nich, że jeśli mają ochotę na sok i ciastka, muszą  natychmiast przyjść do domu. Publiczność czym prędzej opuszcza walczących,  którzy wobec braku zainteresowania zaprzestają bójki i wychodzą na ląd.  Zdejmują mokre łachy, zostają tylko w kalesonach. Dagowi nie grozi więc  wpadka, a Pu nie starczy odwagi, żeby go wsypać.

 

W kuchni Kowali jest tłoczno. Muszą się podzielić dwiema szklankami i  czterema poobtłukiwanymi porcelanowymi filiżankami. Goście mają  pierwszeństwo. Ciasteczka są jeszcze ciepłe. Rozlega się ciche, dyskretne  siorbanie. Słońce strzela promieniami w brudne okno, kurz połyskuje, upał  nie do wytrzymania, dławiące zapachy. Pani Helga daje piersi najmłodszej  pociesze, siedzi na łóżku w pokoju sąsiadującym z kuchnią. Podciąga  poplamioną ciemnoczerwoną bluzkę i Desideria cmokta łapczywie. Po posiłku i  beknięciu wolno jej leżeć na łóżku. Potem Helga prosi do siebie mojego  kolegę, Jonte. Chodź, Jonte, teraz ty. Całkiem możliwe, że Jonte się  wstydzi, nie pamiętam, ale nie sądzę. W każdym razie podchodzi do matki i  staje między jej kolanami. Helga podnosi ciężką pierś i Jonte pije chciwie.  (Chorował na gruźlicę i całą zimę przeleżał w sanatorium). Nasycony,  wyciera usta wierzchem dłoni i wcina żytnią bułeczkę z melasą. Helga już ma  obciągnąć bluzkę i wstać, gdy Pu pyta głośno, czy i on mógłby skosztować.  Wszyscy parskają śmiechem, w gorącej brudnej kuchni niesie się gromki  rechot. Kobieta też się śmieje i kiwa głową. Proszę bardzo, Pu, nie mam nic  przeciwko temu. Ale przedtem spytaj babcię albo mamę. Znów wybuch śmiechu i  Pu jest zażenowany, najpierw czerwienieją mu odstające uszy, potem policzki  i czoło, wreszcie pojawiają się łzy, których nie jest w stanie powstrzymać.  Helga Kowal poklepuje go swą twardą dłonią, proponuje drugą bułeczkę,  posmaruje ją dla niego melasą, ale Pu nie chce żadnej bułeczki, ta obcesowa  uprzejmość miesza go jeszcze bardziej, łzy skapują z nosa w kąciki ust:  Kurwa jebana mać, kurwa mać. Wszyscy po raz trzeci wybuchają śmiechem. Pu  jest właściwie dziewczyną, to widać jak na dłoni, szydzi Dag. Pu ciska  filiżankę soku w twarz brata i potykając się, wściekły schodzi po stromych  schodach do kuźni.

 

Przy okopconym sadzą oknie Maj rozmawia z kowalem. Przyniosła rondel do  lutowania. Na kowalskim palenisku płonie węgiel. Czarne koła, dźwignie,  ośki, pod oknem, pod dłuższą ścianą, dziobata ława. Na oślizłej zbutwiałej  podłodze łaty z desek i płaskich kamieni. Zalatuje palonym węglem, gorącą

 

ropą i sadzą. Kowal też rozsiewa jakiś zapach. W każdym razie nie pachnie  źle, Maj najwyraźniej się podoba. Śmieje się z czegoś, co mówi kowal,  odsuwa się nieco, ale w jej reakcji nie ma nic nieuprzejmego.

 

Maj zwraca swą piegowatą, opaloną twarz ku Pu i z głupkowatym uśmieszkiem  oznajmia, że jeśli nie chcą się spóźnić na obiad, muszą się pospieszyć.  Odgarnia z czoła kosmyk włosów. Kowal kiwa Pu głową i szczerzy zęby; są  białe, jak nowe. Przed kuźnią czeka z rosłym koniem do podkucia wysoki  chudzielec. Krótkie pożegnanie i rower Maj. Pu przywiera do tylnego  bagażnika i kurczowo ściska sprężyny siodełka. Tuż przed jego oczami i  nosem wierci się tyłek Maj. Maj pachną uda, talia i plecy. Pu kocha Maj  prawie tak mocno, jak kocha matkę, czasem nawet mocniej, choć inaczej.

 

Przy poczcie żwirowa droga na krótkim odcinku stromo pnie się w górę. Maj  pedałuje przez chwilę, w końcu się poddaje i idą obok siebie, pchając  rower. Beczałeś, mówi Maj. Nie patrzy na Pu. Nie, wcale nie beczałem, tylko  się cholernie wkurzyłem, natychmiast odpowiada Pu. Kiedy jestem zły,  wyglądam tak, jakbym beczał, ale ja nie beczę. Czy to przez Dagge, wypytuje  Maj. Pu zastanawia się i mówi zupełnie poważnie: Któregoś dnia zadźgam go  nożem. Pu wciąga smarki, niemal się uspokoił. Nie będziesz się z bratem  nożował, chichoce Maj. Bo wylądowałbyś w poprawczaku. Nie śmiej się. Pu  zgrzyta zębami i odpycha Maj. Przestań się szturchać, gówniarzu, życzliwie  mówi Maj i dodaje: no dobrze już, dobrze, nie będę się śmiać, obiecuję. Ale  zapamiętaj sobie, że ludzie potrafią się śmiać ze wszystkiego i bez powodu.  Tobie też by to nie zaszkodziło.

 

Punktualnie o piątej wszyscy domownicy stają przy swoich krzesłach wokół  stołu w jadalnym. Splatają dłonie, odmawiają chórem: W imię Jezusa do stołu  siadamy, pobłogosław jedzenie, które spożyć mamy, i hałaśliwie się sadowią.  Oto oni, razem dziesięć osób: naprzeciw siebie matka i ojciec, na prawo od  ojca ciotka Emma, która nie jest żadną ciotką, tylko stryjenką ojca,  porzuconym nękanym nadwagą dinozaurem z jego rodziny. ("Ciotka" było  wówczas dość prowincjonalną formą zwracania się do starszych krewnych płci  żeńskiej bez przydziału. Emma najczęściej mieszkała w Gavle, gdzie  zajmowała dwunastopokojowy apartament. Żarłok i straszliwe skąpiradło, w  dodatku mało sympatyczne, dosyć cięte i mocne w gębie. Składanie wizyt  latem i podczas świąt Bożego Narodzenia uważała za swój chrześcijański  obowiązek. Dzieci traktowała z szorstką czułością, czytała im bajki, grała  z nimi w chińczyka. Pu był pupilem ciotki Emmy, chętnie składała  deklaracje, że kiedyś on właśnie odziedziczy jej majątek. Pu uśmiechał się  przymilnie, jak na przymilne dziecko przystało.)

 

Na lewo od ojca siedzi Lalla, jak na szpilkach, ponieważ bardzo jest  niezadowolona z demokratycznych pomysłów mamy, która zdecydowała, że  państwo i służba mają jadać wspólnie. (Lalla zawsze była taka sama. Nie  przypominam sobie, by kiedykolwiek wyglądała inaczej lub jakoś szczególnie.  Niska, żylasta, żwawa osóbka o mądrej twarzy, sarkastycznym uśmiechu,  szerokim czole, siwych włosach z przedziałkiem pośrodku, głębokim  niebieskim spojrzeniu. Lalla niepodzielnie panowała w kuchni. Choć  pamiętała matkę jako dziecko i młodą dziewczynę, uparcie mówiła do niej  "pani Bergman".)

 

Obok Lalli siedzi Maj. Czuwa nad Małą, która skończyła cztery lata i  przesiadła się z dziecięcego krzesełka na twarde, dorosłe. (Mała była  pulchniutką, miłą osóbką. Pu chętnie bawił się z siostrą, kiedy nikt go nie  widział. W obecności Dagge nazywał ją Słoniną. Ponieważ Dag tłukł Pu za  byle drobiazg, Pu za byle drobiazg tłukł Małą. Mała siadała na swojej  tłuściutkiej pupie i patrzyła na brata ze zdumieniem, a jej duże niebieskie  oczy wypełniały się łzami. Rzadko jednak chodziła na skargę. Pu wolał bawić  się z siostrą lalkami, które miały własny zmyślny domek, niż zadawać się z  bratem, najczęściej pochłoniętym ołowianymi żołnierzykami.)

 

Po drugiej stronie Małej urzędowała Marianne, ciemnowłosa piękność, o  szerokich biodrach i wydatnym biuście. (Ojciec i matka przyjaźnili się z  rodzicami Marianne, którzy zginęli w katastrofie pociągu. Marianne,  konfirmantka ojca, często bywała na plebanii. Tego lata miała uczyć Daga  niemieckiego i matematyki. Dag nie protestował, ponieważ się w swojej  urodziwej nauczycielce podkochiwał. Pu też się w niej durzył, ale na  odległość. Zdawał sobie sprawę z własnej niedoskonałości. Bratu jednak  zazdrościł i droczył się z nim, ilekroć ten zbyt jawnie okazywał swe  uczucia. Marianne chciała zostać śpiewaczką operową, natura obdarzyła ją  ładnym altem.)

 

Obok matki, po jej lewej stronie, siedzą Dag i Pu, a obok Pu siedzi  Marta. (Marta Johansson, wysoka, szczupła, w nieokreślonym wieku, lekko  przygarbiona i chodząca jak kaczka, miała wykształcenie pedagogiczne i  mogła uczyć w niższych klasach szkoły podstawowej. Zbyt jednak była  chorowita: słabe serce, jedno płuco. Dzięki łagodnemu usposobieniu i  takiemuż sposobowi bycia ze wszystkimi żyła w przyjaźni. Oprócz Lalli.  Lalla jej nie lubiła. Któregoś wieczoru zapomniała wyłączyć na plebanii  piec gazowy i doszło do małej eksplozji. Według Lalli byłoby najlepiej,  gdyby ta "nieszczęsna osoba" umarła. Ilekroć matka i ojciec wychodzili z  domu, Marta przejmowała ster i kierowała wszystkim z dobroduszną  stanowczością. Tego lata była bardzo słaba, przyjechała nabrać sił i  wypocząć. Pu wyobrażał sobie, że anioły wyglądają tak jak Marta. Kilka lat  później umarła i z całą pewnością została aniołem.)

 

W soboty zwykle podaje się na obiad te same potrawy, rzadko czyni się w  tej mie...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •