Becca Fitzpatrick - Crescendo 02,

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Podziękowania dla Jenn Martin i Rebeki Sutton

za nadprzyrodzoną moc przyjaźni.

Dziękuję także TJ. Fritsche za propozycję

nazwania bohatera imieniem Ecanus,

PROLOG

Coldwater, Maine, czternaście miesięcy temu

Gałązki bielunia drapały w okno niczym palce, Harrison Grey zaznaczył więc stronę w

książce, nie mogąc dłużej czytać w tym hałasie. Wściekły wiosenny wiatr atakował farmę

przez całą noc, wyjąc, gwiżdżąc i sprawiając, że okiennice monotonnie uderzały w deski.

Kalendarz wskazywał już marzec, ale Harrison wiedział dobrze, że do wiosny jeszcze daleko.

Przy takiej burzy nie zdziwiłby się, gdyby rano okolicę pokrywała mroźna biel.

Chcąc zagłuszyć przejmujące wycie wiatru, nacisnął guzik pilota i włączył Ombra mai fu

Bononciniego. Następnie dorzucił do ognia kolejne polano, zadając sobie nie po raz pierwszy

pytanie, czy kupiłby tę farmę, gdyby wiedział, ile drewna potrzeba na ogrzanie jednego

niewielkiego pokoju, a co dopiero wszystkich dziewięciu.

Rozległ się przenikliwy dźwięk telefonu.

Harrison podniósł słuchawkę po drugim dzwonku, spodziewając się, że usłyszy głos

najlepszej przyjaciółki swojej córki, która miała okropny zwyczaj dzwonić późno wieczorem,

by poradzić się w sprawie zadania domowego.

W słuchawce usłyszał najpierw płytki, szybki oddech, a potem wśród trzeszczenia rozległ się

głos.

- Musimy się spotkać. Jak szybko możesz tu przyjechać?

Ten głos wypełnił Harrisona: upiór sprzed lat, przenikający go do kości mrozem. Dawno już

go nie słyszał, musiało więc zdarzyć się coś niedobrego. Bardzo niedobrego. Uzmysłowił

sobie, że słuchawka w jego ręce jest śliska od potu, a całe ciało ma napięte.

- Za godzinę - odpowiedział bez emocji. Nie spieszył się z odłożeniem słuchawki. Zamknął

oczy, a jego myśli bezwiednie powędrowały w przeszłość. Był taki okres, piętnaście lat temu,

kiedy zamierał na dźwięk dzwonka telefonu, a mijające sekundy waliły niczym bębny, gdy

czekał, aż po drugiej stronie odezwie się głos. Z czasem, kiedy rok po roku następowały po

sobie spokojne lata, zdołał samemu sobie wmówić, że jest człowiekiem, który uciekł duchom

swojej przeszłości. Człowiekiem, który wiedzie zwyczajne życie, człowiekiem z piękną

rodziną. Człowiekiem, który nie musi się niczego bać.

Stojąc w kuchni nad zlewem, Harrison nalał sobie szklankę wody, ale zaraz ją wylał. Na

zewnątrz było ciemno, a jego blade odbicie w oknie patrzyło prosto na niego. Harrison skinął

głową, jakby dla przekonania siebie, że wszystko będzie w porządku. Jednak jego wzrok mówił

coś zupełnie innego.

Rozluźnił krawat, żeby zmniejszyć nieco napięcie, które zdawało się rozciągać jego skórę, i

nalał sobie kolejną szklankę. Woda przepłynęła przez jego gardło niespokojnie, jakby chciała

zawrócić bieg. Postawił szklankę w zlewie i sięgnął po kluczyki leżące na blacie, wahając się

jeszcze przez moment, czy nie zmienić zdania.

Harrison zatrzymał samochód przy krawężniku i wyłączył światła. Siedząc w ciemności i

wydychając kłęby pary, spoglądał na znajdujące się w opłakanym stanie ceglane szeregowe

domki w podłej dzielnicy Portland. Minęło wiele lat - dokładnie piętnaście - odkąd ostatni raz

postawił nogę w tej okolicy, a zmuszony polegać na przyrdzewiałej pamięci, nie był pewny,

czy zatrzymał się we właściwym miejscu. Otworzył schowek na rękawiczki i wyjął stamtąd

pożółkły kawałek papieru. 1565 Monroe. Miał właśnie wysiąść z samochodu, ale

zaniepokoiła go cisza panująca na ulicy. Sięgnął pod siedzenie, wydobył naładowanego smith

& wessona i wsunął go za pasek spodni na plecach. Nie posługiwał się bronią od czasów

studenckich i nigdy poza strzelnicą. W obolałej, niezdolnej do myślenia głowie tłukła się

nadzieja, że jego doświadczenia z bronią będą takie same również za godzinę.

Stukot butów Harrisona odbijał się echem na pustym chodniku, ale on próbował nie zwracać

na to uwagi, skupiając się raczej na cieniach rzucanych przez srebrzysty księżyc. Otulając się

szczelniej płaszczem, mijał ciasne podwórka ograniczone płotami z metalowej siatki oraz

znajdujące się za nimi domy: ciemne i przerażająco ciche. Dwa razy miał wrażenie, że ktoś za

nim idzie, ale gdy spojrzał za siebie, nie dostrzegł nikogo.

Na Monroe 1565 wszedł przez furtkę i udał się na tył budynku. Zapukał raz i dostrzegł cień

poruszający się za firanką.

Drzwi zaskrzypiały.

- To ja - powiedział Harrison cicho.

Drzwi uchyliły się jedynie na tyle, żeby mógł wślizgnąć do środka.

- Ktoś szedł za tobą? - zapytał głos.

- Nie.

- Ona ma problem. Serce Harrisona przyspieszyło.

- Jaki problem?

- Kiedy skończy szesnaście lat, on po nią przyjdzie. Musisz zabrać ją daleko stąd. W miejsce,

gdzie on jej nigdy nie znajdzie.

Harrison pokręcił głową.

- Nie rozumiem...

Przerwało mu groźne spojrzenie.

- Kiedy zawarliśmy tę umowę, powiedziałem ci, że pewnych rzeczy nie będziesz rozumiał.

Szesnaście lat to przeklęty wiek... w moim świecie. Tyle powinieneś wiedzieć - zakończył

szorstko.

Dwaj mężczyźni przyglądali się sobie, aż w końcu Harrison ostrożnie przytaknął.

- Musisz zacierać ślady - usłyszał. - Dokądkolwiek się udasz, musisz zaczynać od nowa. Nikt

nie może wiedzieć, że przybyłeś z Maine. Nikt. On nigdy nie przestanie jej szukać.

Rozumiesz?

- Rozumiem.

„Ale czy moja żona zrozumie? A Nora?", pomyślał z lękiem.

Wzrok Harrisona przyzwyczajał się do ciemności i mężczyzna zdziwił się, że stojący przed

nim człowiek wygląda, jakby się nie postarzał nawet o dzień od ich ostatniego spotkania.

Prawdę mówiąc, nie postarzał się o dzień od czasu studiów, kiedy spotkali się jako

współlokatorzy i szybko zaprzyjaźnili. „Ciemność robi mi psikusy?", zastanawiał się

Harrison. Nie widział innego wytłumaczenia. Ale coś jednak się zmieniło. U podstawy szyi

swego przyjaciela dostrzegł niewielką bliznę. Harrison cofnął się z niesmakiem na widok tego

znamienia. Piętno było wypukłe i lśniące, nie większe od ćwierćdolarówki. Miało kształt

zaciśniętej pięści. Ku swemu przerażeniu Harrison uświadomił sobie, że jego przyjaciel został

naznaczony. Jak bydło.

Mężczyzna wyczuł kierunek spojrzenia Harrisona i jego wzrok zhardział w odruchu

obronnym.

- Istnieją ludzie, którzy chcieliby mnie zniszczyć. Zdemoralizować i zdehumanizować. Razem

z zaufanym przyjacielem powołaliśmy stowarzyszenie. Wciąż przyjmujemy nowych

członków. - Urwał w pół oddechu, jakby niepewny, ile jeszcze może powiedzieć, po czym

dokończył pospiesznie: - Zorganizowaliśmy to stowarzyszenie, żeby zapewnić sobie ochronę,

a ja złożyłem mu przysięgę wierności. Jeśli znasz mnie tak dobrze jak kiedyś, wiesz, że zrobię

wszystko, żeby bronić swoich interesów. - Znów urwał, po czym dodał niemal obojętnie: - I

swojej przyszłości.

- Napiętnowali cię - powiedział Harrison z nadzieją, że jego przyjaciel nie wyczuje

obrzydzenia, które nim wstrząsało.

Tamten ledwie zaszczycił go spojrzeniem.

Chwilę później Harrison potaknął na znak, że rozumie, nawet jeś...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •