Benzoni Juliette - Marianna 04 - Marianna Kurier Cesarza, słowo pisane

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JULIETTE BENZONI

Marianna

Kurier Cesarza

W tej czerwonej
Wenecji...

 

 

 

Wiosna we Florencji

Przypatrując się opromienionej słońcem Florencji, rozpo-
startej w zagłębieniu wzgórza o delikatnym odcieniu szarej
zieleni, Marianna zastanawiała się, dlaczego to miasto fascy-
nowało ją i odpychało zarazem. Choć z miejsca, w którym
stała, mogła zobaczyć tylko jego część, położoną pomiędzy
czarnym pędem cyprysu a pęczniejącą kępą różowych drzew
laurowych, ów fragmencik miasta gromadził piękno w spo-
sób przypominający skąpca układającego w stos złoto: nie-
ważne jak, oby jak najwięcej!

W tyle, za długim jasnym kosmykiem rzeki Arno, ujarz-
mionej mostami, które sprawiały wrażenie, jakby za chwilę
miały zapaść się pod natłokiem średniowiecznych kramów,
pojawiał się zgaszony róż cegieł, nakładający się na ciepłą
ochrę, delikatną szarość lub mleczną biel ścian domostw.
W tle połyskiwała koralowa mozaika katedry, srebrzystoka-
mienna lilia pałacu Signorii o lekko rozchylonych płatkach,
surowe wieże o blankach przypominających motyle i radoś-
nie wielobarwne marmury świątynnych dzwonnic, podobne
do świec wielkanocnych. Niekiedy widok ten ukazywał się
niespodziewanie w przypadkowym fragmencie krętego zauł-
ka, biegnącego pomiędzy ślepym murem opustoszałego pa-
łacu a szczelinami walącej się rudery. Czasami też kamienie

ustępowały pod naporem pachnącego, chylącego się ku upad-
kowi ogrodu, którego nikt nie starał się uporządkować.

Florencja tymczasem grzała w słońcu swoje minione złote
dni i przyćmione działaniem czasu ornamenty, próżnowała pod
niebem koloru indygo, po którym wędrował samotny obłoczek,
nieświadom, dokąd zmierza ani co wydarzy się w przyszłości,
jak również i tego, że bieg czasu jest nieubłagany. Przeszłość
bez wątpienia zaspokajała wszystkie jego marzenia.

Być może właśnie z tego powodu miasto drażniło Mariannę.
Minione chwile wydawały się jej cenne jedynie o tyle, o ile
łączyły się z teraźniejszością lub wiodły ku przyszłości, niejas-
nej i trudnej do przewidzenia, ale oczekiwanej i upragnionej.

Oczywiście, po stokroć wolałaby dzielić urok przemijają-
cej chwili z ukochanym mężczyzną. Któraż kobieta nie pra-
gnęłaby właśnie tego? Trzeba było jednak dwóch długich
miesięcy, aby spotkać się z Jasonem Beaufortem nad laguną
wenecką, tak jak to sobie przyrzekli podczas owej niezwykłej
i dramatycznej nocy Bożego Narodzenia.

Przy tym wcale nie było pewne, czy zdołają się znowu
połączyć, zwłaszcza że pomiędzy Marianną a spełnieniem
jej marzeń wznosił się niepokojący cień księcia Corrado
Sant'Anna, jej niewidzialnego męża, któremu nieuchronnie
i w bardzo niedalekiej przyszłości będzie musiała udzielić
niebezpiecznych wyjaśnień.

Za parę godzin musi opuścić Florencję, a wraz z nią
względne poczucie bezpieczeństwa, a także biały pałac,
gdzie cichy szum fontann nie miał tyle mocy, aby przepędzić
złowróżbne widma.

Co się zatem wydarzy? Jakiej rekompensaty zażąda zama-
skowany książę od tej, która nie potrafiła wywiązać się ze
swojej części kontraktu - głównego motywu małżeństwa -
i dać mu dziecka zrodzonego z krwi cesarskiej? Jakiej re-
kompensaty... lub jakiej kary?

Czyż udziałem księżnych Sant'Anna nie był tragiczny los,
już od wielu pokoleń?

Chcąc zapewnić sobie niezawodnego obrońcę, najbardziej
wyrozumiałego i równocześnie najlepiej poinformowanego,
Marianna, gdy tylko znalazła się we Florencji, wystosowała
przez gońca pilny list do Savone. Było to wołanie o pomoc,
skierowane do ojca chrzestnego, Gauthiera de Chazay, kar-
dynała San Lorenzo, człowieka, który wydał ją za mąż na
niezwykłych warunkach. Miały one zapewnić jej i jej dziec-
ku los godny pozazdroszczenia, a jednocześnie gwarantowa-
ły nieszczęsnemu dobrowolnemu więźniowi prawo do po-
tomstwa, którego sam nie potrafił czy też nie chciał spłodzić.
Sądziła więc, że kardynał bardziej niż ktokolwiek mógłby
rozwikłać tę sytuację i że znajdzie właściwe rozwiązanie.

Niestety, po wielu dniach oczekiwania kurier powrócił
z pustymi rękami. Napotkał nie lada trudności, aby przenik-
nąć do wąskiego grona osób otaczających ojca świętego,
których ludzie Napoleona nie spuszczali z oka.

Przyniesione przezeń wiadomości zdeprymowały ją. Kar-
dynał San Lorenzo wyjechał z Savone i nikt nie umiał wska-
zać miejsca jego pobytu. Marianna, rzecz jasna, była zawie-
dziona, lecz nie całkiem zaskoczona. Od dawna wiedziała,
że ojciec chrzestny spędzał większą część życia na tajemni-
czych podróżach, w służbie Kościoła, którego z całą pewno-
ścią był jednym z najaktywniejszych tajnych agentów, lub
króla Ludwika XVIII, przebywającego na wygnaniu. Mógł
znajdować się w zapadłym zakątku świata i zapewne nie
zaprzątał sobie głowy problemami chrześniaczki. Trzeba było
pogodzić się z myślą, że i ta pomoc ją zawiedzie...

- Nadchodzące dni nie zapowiadają się pogodnie! - wes-
tchnęła Marianna.

Uświadomiła sobie w pełni, że hojne dary losu - uroda,
wdzięk, inteligencja, odwaga - nie były ofiarowanym przez

Opatrzność prezentem, lecz raczej orężem, dzięki któremu
uda się jej, być może, wywalczyć szczęście. Pozostawało
pytanie, czy cena, jaką miałaby za nie zapłacić, nie będzie
zbyt wygórowana...

-              Co pani postanowiła, madame? - usłyszała obok siebie
głos, którego wymuszona grzeczność źle ukrywała zniecier-
pliwienie.

Gwałtownie wyrwana ze swoich melancholijnych rozmy-
ślań, nieznacznie poprawiła różową parasolkę, chroniącą ją
przed słonecznym żarem, i spojrzała na porucznika Beniel-
lego nieobecnym wzrokiem, w którym niepokojący zielony
błysk zdradzał zdenerwowanie.

-              Boże, co za nieznośny człowiek! - pomyślała.

Od sześciu tygodni, kiedy opuściła Paryż pod wojskową
eskortą, którą dowodził, Angelo Benielli chodził za nią krok
w krok i nie odstępował ani na moment. Korsykanin! Uparty,
zazdrośnie strzegący swej władzy i na domiar złego obdarzony
paskudnym charakterem. Porucznik Benielli zwykł podziwiać
tylko trzy osoby: cesarza, oczywiście (tym bardziej że był to
jego ziomek!), generała Horacego Sebastianiego, dlatego że
pochodził z tego samego co on miasteczka, i trzeciego wojsko-
wego, wywodzącego się również z Korsyki, księcia generała
Padwy, Jana Tomasza Arrighiego de Casanova, gdyż ten był
jego kuzynem, a ponadto prawdziwym bohaterem. Oprócz tych
trzech wojskowych Beniellego nie obchodził nikt w całej armii
napoleońskiej, nieważne, czy nosił nazwisko Ney, Murat, Da-
vout, Berthier czy Poniatowski. Ów brak zainteresowania brał
się stąd, że marszałkowie ci nie mieli szczęścia być Korsyka-
nami, co według Beniellego było godne pożałowania. Oczywi-
ście, że w tych warunkach misję eskortowania kobiety - nawet
księżnej, nawet zachwycającej, nawet zaszczycanej szczególny-
mi względami Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości - traktował
jak upokarzającą pańszczyznę.

Dał jej to odczuć, zanim jeszcze znaleźli się na postoju
w Corbeil, z właściwą mu czarującą śmiałością, należącą do
najbardziej atrakcyjnych stron jego charakteru. Od tej chwili
księżna SanfAnna zaczęła się zastanawiać, czy pełni funkcje
ambasadora, czy też jest aresztantką. Angelo Benielli strzegł
jej z pilnością godną policjanta tropiącego kieszonkowca.
Wszystko ustalał, o wszystkim decydował, czy dotyczyło to
długości postojów, czy rodzaju apartamentu, w którym miała
się zatrzymać (drzwi jej pokoju strzegli dzień i noc żołnie-
rze). Niewiele brakowało, żeby zaczął się domagać konsul-
towania z nim wyboru toalet.

Ten stan rzeczy doprowadził w krótkim czasie do poważ-
nych utarczek z Arkadiuszem de Jolivalem, człowiekiem,
który nie mógł poszczycić się cierpliwością. Pierwsze wie-
czorne spotkania upłynęły obu panom na popisach kraso-
mówczych. Najmocniejsze argumenty pana de Jolivala zde-
rzały się z jedną zasadą, z której Benielli uczynił swoją
twierdzę. Miał za zadanie pilnować księżnej SanfAnna do
momentu ustalonego zawczasu przez samego cesarza i czu-
wać nad nią, aby nie przydarzył się jej najmniejszy wypadek.
Sądził, że w tym celu należy zachować wszelkie niezbędne
środki ostrożności. Wobec takiego stanowiska, nie sposób
było niczego wskórać.

Początkowo zirytowana, Marianna szybko pogodziła się
z faktem, że porucznik stał się jej nieodłącznym cieniem
i zdołała nawet uspokoić pana de Jolivala. Po namyśle doszła
do wniosku, że nadzór ten, chwilowo nienawistny, może
wszakże okazać się cenny, kiedy otoczona żołnierzami prze-
kroczy próg pałacu Sant'Anna, aby przeprowadzić ze swoim
mężem oczekiwaną rozmowę. Jeśli książę Sant'Anna myślał
o zemście względem Marianny, niewykluczone, że Benielli,
ten zajadły uparciuch, którego Napoleon postawił u boku
swej przyjaciółki, może stać się rękojmią jej życia. Ta świa-

domość nie czyniła zeń jednak człowieka mniej uciążli-
wego!..

Częściowo rozbawiona, częściowo niezadowolona, przyj-
rzała mu się uważnie. Doprawdy, wielka szkoda, że ten
młodzieniec przypominał ciągle rozzłoszczonego kota, gdyż
mógł się podobać nawet kobiecie wybrednej. Niezbyt wysoki,
dobrze zbudowany, miał upartą twarz o zaciśniętych ustach
i wydatnym, orlim nosie. Jego skóra o odcieniu kości słonio-
wej rumieniła się z niebywałą łatwością, a oczy patrzące
spod krzaczastych brwi i długich rzęs miały zaskakująco
ładny szary kolor, który w słońcu nabierał złocistych odcieni.

Dla zabawy, a może kierowana nie uświadomionym, lecz
jakże kobiecym pragnieniem poskromienia krnąbrnego cha-
rakteru, młoda dama usiłowała parokrotnie użyć swych
wdzięków do oczarowania porucznika. Niestety, Benielli
okazał się nieczuły na powab jej uśmiechu i blask zielonych
oczu.

Pewnego wieczoru, kiedy zatrzymali się na kolację w jednej
z czysciejszych oberży, zastawiła na niego pułapkę, ukazując
się w białej wydekoltowanej sukni, godnej Fortunaty Hamelin.
Podczas kolacji porucznik zachowywał się co najmniej dziwnie.
Oglądał wszystko, począwszy od wianków cebuli podwieszo-
nych pod sufitem, aż po wmontowane w kominek haki. Z wiel-
ką uwagą przypatrywał się swojemu talerzowi i licznym okru-
szynkom chleba, ani razu jednak nie zatrzymał wzroku na
smagłym dekolcie, który odsłaniała suknia.

Nazajutrz rozgniewana Marianna, której irytacja stała się dla
wszystkich widoczna, postanowiła zjeść kolację sama. Została
w swoim pokoju, ubrana w suknię, której muślinowe riuszki
sięgały niemal po sam czubek głowy. Pan de Jolival śmiał się
po cichu, gdyż fortel jego przyjaciółki ubawił go setnie.

Benielli obserwował właśnie ślimaka, zmierzającego
w stronę balustrady, o którą była oparta Marianna.

-              Postanowiłam? Co mianowicie? - zapytała w końcu.
Ironiczny ton jej głosu nie uszedł uwagi Beniellego, który

gwałtownie poczerwieniał jak piwonia.

-             Ależ co zamierzamy dalej robić, księżno! Jej Cesarska
Wysokość, wielka księżna Eliza, wyjeżdża jutro z Florencji
i udaje się do swej posiadłości Marlia. Chciałbym wiedzieć,
czy będziemy jej towarzyszyć?

-             Nie bardzo wiem, co innego moglibyśmy uczynić, po-
ruczniku! Czy wyobraża pan sobie, że zostanę tu sama, ma
się rozumieć, w pańskim miłym towarzystwie? - odpowie-
działa, wskazując fasadę pałacu Pitti końcem pośpiesznie
zamkniętej parasolki.

Benielli aż podskoczył. Owo „tu" ewidentnie wymierzone
było w cesarską rezydencję. On natomiast był człowiekiem
odnoszącym się z ogromnym szacunkiem do hierarchii ce-
sarskiej i pełen respektu dla wszystkiego, co dotyczyło Na-
poleona, włączając w to również jego rezydencje. Nie ode-
zwał się jednak ani słowem, wiedział już bowiem, że ta
przedziwna księżna SanfAnna potrafi być równie nieprzy-
jemna jak on.

-             Wyjeżdżamy więc?

-             Wyjeżdżamy! Zwłaszcza że majątek SanfAnna, dokąd
winien mi jest pan eskortę, znajduje się w bliskim sąsie-
dztwie pałacu Jej Cesarskiej Wysokości. Logiczne jest zatem,
że będziemy jej towarzyszyć.

Po raz pierwszy, odkąd wyjechali z Paryża, Marianna
dostrzegła na twarzy swojego strażnika coś, co w ostatecz-
ności mogło przypominać uśmiech. Wiadomość najwyraźniej
ucieszyła go... Natychmiast zresztą strzelił obcasami i zasa-
lutował.

-              W takim razie - powiedział - za pozwoleniem księżnej,
wydam odpowiednie dyspozycje i uprzedzę księcia Padwy
o naszym jutrzejszym wyjeździe.

Zanim zdążyła otworzyć usta, wykonał w tył zwrot i udał
się w stronę pałacu, nie przejmując się szablą, która obijała
mu się o łydki.

- Książę Padwy? - wyszeptała Marianna, osłupiała ze
zdumienia. - Co on tu może robić?

Nie rozumiała, jaki związek ma jej życie z tym człowie-
kiem, z pewnością niezwykłym, lecz całkowicie obcym.

Pojawił się we Florencji dwa dni temu, ku nie skrywanej
radości Beniellego, dla którego był jednym z trzech czczo-
nych przez niego bóstw. Przybyły z Włoch w celu dopilno-
wania zasad poboru oraz ścigania dezerterów i uchylających
się od służby, Arrighi, cesarski kuzyn i główny inspektor
kawalerii, przyprowadził eskadron czwartej kolumny lotnej
księciu Eugeniuszowi, wicekrólowi Włoch, i na jego czele
powitał wielką księżnę. Wydawać się mogło, że jedynym
celem podróży do Toskanii było pozdrowienie kuzynki Elizy
i spotkanie się za jej pośrednictwem z głównymi członkami
jego korsykańskiej rodziny, która nie widziała go od lat
i specjalnie przybyła z Korsyki, żeby ujrzeć go ponownie.
Nikt na dworze toskańskim nie znał prawdziwej przyczyny
tej familijnej wizyty w trakcie trwania wojskowej misji.

Wielka księżna przygotowała prawdziwie godne przyjęcie
księżnej Sant'Anna, przywożącej wiadomości o narodzinach
króla Rzymu.

Z entuzjazmem również przywitała generała Arrighiego,
gdyż uwielbiała bohaterów prawie tak samo jak Benielli.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •