Benford Gregory - Centrum Galaktyki -04- Przypływy światła, Benford Gregory

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

GREGORY BENFORD

 

 

 

Przypływy światła

 

Tom 4 sześcioksięgu Centrum Galaktyki

 

(przekład: Hanna Szczerkowska)

Powieść tę dedykuję dwóm marzycielom,

którzy dobrze rozumieją matematykę:

Charlesowi N. Brownowi

i Marvinowi Minsky’emu

CZĘŚĆ PIERWSZA

GWIAZDA ABRAHAMA

1

 

Kapitan lubił spacerować po kadłubie statku.

Było to jedyne miejsce, gdzie czuł się naprawdę sam. Wewnątrz Argo stale panował gwar i ożywienie wywołane obecnością ludzi trzymanych przez dwa lata w ciasnej, chociaż, trzeba przyznać, przyjemnej przestrzeni kosmicznego statku.

Co gorsza, kiedy znajdował się wewnątrz, zawsze ktoś mógł nadepnąć mu na odcisk. Dla rodziny było o wiele lepiej, jeżeli wczesnym rankiem zostawiała go w spokoju. Zaraz po przebudzeniu starał się przekonać wszystkich o swoim paskudnym charakterze i działania te zaczęły przynosić pożądane skutki. Chociaż dzieci mogłyby nadal przybiegać do niego na górę i zarzucać go pytaniami, ostatnimi czasy zawsze znalazł się w pobliżu ktoś dorosły, kto odciągał natrętną młodzież.

Killeen nie lubił wykorzystywać tego grubymi nićmi szytego oszustwa - rano nie był bardziej poirytowany niż o jakiejkolwiek innej porze - lecz nie umiał znaleźć innego sposobu, żeby zachować odrobinę prywatności. Kiedy znajdował się na zewnątrz, nikt nie próbował wzywać go przez com, a żaden oficer nie śmiałby przejść przez śluzę, aby się do niego przyłączyć.

A teraz pojawił się o wiele ważniejszy powód, żeby tutaj nie przychodzić. Podczas spacerów po kadłubie stanowił doskonały cel dla stale obserwujących go oczu.

Tu, na zewnątrz, Killeen tak głęboko zamyślił się nad dręczącymi go problemami, że, jak to mu się często zdarzało, zapomniał o podziwianiu widoku i kontrolowaniu położenia wrogiej eskorty. Kiedy podnosił głowę i obejmował wzrokiem otaczający go krąg światła, najpierw widział kłębiące się, zakryte chmurami niebo. Wiedział, że to złudzenie, ponieważ nie było to planetarne niebo, a wypolerowana powłoka Argo nie stanowiła linii horyzontu. To tylko ludzki umysł trzymał się uporczywie wyuczonych w dzieciństwie wzorców. Błyszczące smugi błękitu, różu, kości słoniowej i jaskrawego oranżu nie były chmurami w zwykłym znaczeniu tego słowa. Ich fosforescencja pochodziła od słońc, pochłoniętych przez te ciała niebieskie. Nie tworzyła ich para wodna, ale zbieranina rojących się, napierających na siebie atomów. Roztaczały wokół światło, ponieważ uporczywie stymulowały je przysłaniane przez siebie gwiazdy.

Tam, na Śnieżniku, nie było nieba rozrywanego uwięzioną energią, niespokojnie błyskającą pomiędzy chmurami. Killeen obserwował rozbryzgi niebieskiego światła w pobliżu dużej, pomarańczowej kropli. Jej płynne zaokrąglenia pęczniały, a ona sama zwijała się i krzepła, tworząc migotliwe grzbiety, które zaraz się rozpryskiwały.

Czy tak właśnie przejawiały się na gwiazdach zmiany pogody? Śnieżnik cierpiał z powodu klimatu, który potrafił rozszaleć się w jednej chwili. Killeen przypuszczał, że na niewyobrażalnie wielką skalę podobnie mogło dziać się pomiędzy słońcami. Ponieważ nie rozumiał, w jaki sposób planety tworzą klimat i złożoną strukturę przypływów i prądów, powietrza i wody, przypuszczenie, że podobną tajemnicę kryło burzliwe życie gwiazd, nie sprawiało mu zbyt wielkiej trudności.

To niebo przeszywał gniew. W tyle za nimi krążył karmazynowy dysk Zjadacza. Jego wielka, buchająca gorącymi gazami paszcza pożerała całe słońca. Śnieżnik płynął w pobliżu tej drapieżnej gwiazdy i opuszczająca ją Argo musiała przedrzeć się przez strumień wpadającego do środka pyłu, który żywił potwora. Wielka kula miała na brzegach kolor spalonego cukru, a w miarę zbliżania się ku środkowi stawała się coraz bardziej czerwona. Bliżej wirowała jaskrawa żółć, a jeszcze bliżej żyła niebiesko-biała dzikość, wiecznotrwała kula ognia.

Spoglądając na zewnątrz, Killeen mógł ogarnąć wzrokiem cały układ, którego istnienie w tym miejscu przewidziały aspekty. Za ogorzałymi kłębowiskami pyłu czaiła się niczym srebrzysty duch cała Galaktyka. Podobnie jak Zjadacz była kulą, lecz nieporównanie większą. Killeen widział prastare obrazy przedstawiające obszary spoza Centrum -jeziora gwiazd. Lecz jezioro to nie marszczyło się i nie kipiało. Fale światła opływały niebo, jakby jakiś bóg wybrał Centrum na swoje ostateczne, jarzące się dzieło sztuki. Gwiazda, ku której zmierzali, wirowała przed nimi, pyłek pomiędzy zniszczeniem a burzą. Z nim wiązali teraz wszystkie nadzieje.

W tym rojowisku unosił się także ich wróg.

Popatrzył przez zmrużone powieki, lecz nie zdołał go dojrzeć. Argo zbliżała się do granicy czarnej chmury. Pojazd zmechów znajdował się prawdopodobnie gdzieś tutaj, w kryjącej wszystko ciemności. Gwiazda Abrahama wyzwalała się z potężnego całunu. Wkrótce Argo wydostanie się poza postrzępione brzegi chmury i odnajdzie swoje planety.

Ta myśl uderzyła go, ale zaraz ją odrzucił, pochłonięty rozgrywającym się dookoła spektaklem. Niebiosa emanowały pulsującym światłem, podobne do świecących bestii tonących w atramentowych morzach.

Zastanawiał się, czy samo pokazanie się na zewnątrz skusi pojazd zmechów do przeszycia go elektrycznym piorunem? Tego nie wiedział nikt, a to według paradoksalnej logiki przywódców był powód, dla którego musiał to robić.

Rytuał chodzenia po kadłubie rozpoczął Killeen przed rokiem. Skłoniły go do tego stanowcze nalegania jednego z najważniejszych aspektów, prastarej, zamkniętej w mikroukładzie osobowości nazwiskiem Ling. Czczony i szanowany aspekt podarowała Killeenowi rodzina podczas uroczystej ceremonii w hallu Argo. Ling był ostatnim gwiezdnym kapitanem figurującym w spisie układów scalonych należących do rodziny. Ten mikro-umysł dowodził poprzednikiem Argo i miał do opowiedzenia wiele ekscytujących, choć często niezrozumiałych historii.

Kiedy tylko pomyślał o Lingu, odezwał się zdecydowany, kapitański głos aspekta.

- Owszem, a posłuszeństwo moim radom popłaca.

Pozwolił sobie na sceptyczny grymas, a Ling natychmiast to podchwycił.

- Sprawiłeś, że spacer po kadłubie statku dodatkowo służy demonstrowaniu twojego osobistego spokoju i obojętności w obliczu wroga.

Killeen nie odpowiedział. Jego gorzkie zwątpienie słabo dotarło do Linga, niczym burzowy odpływ. Szedł równym krokiem, lecz zanim oderwał drugą nogę, upewniał się za każdym razem, że namagnesowana podeszwa buta dobrze przywarła do powierzchni kadłuba. Nawet gdyby odepchnął się od poszycia, istniała duża szansa, że niska trajektoria zawiodłaby go do spony lub anteny znajdujących się w dalszej części kadłuba. Oszczędziłoby mu to wstydu, którego doświadczył boleśnie, gdy rozpoczynał ten rytuał. Aż pięciokrotnie musiał rzucać linę z magnetycznym przyczepem na końcu, aby umożliwić sobie powrót na statek. Był pewien, że załoga widziała to i dobrze się bawiła, obserwując jego ewolucje. Obecnie obrał sobie za punkt honoru nie trzymać liny nawet tam, gdzie mógłby ją łatwo dosięgnąć, na przykład przy pasie. Została schowana w kieszeni nogawki. Każdy, kto patrzył na niego z wielkich agrogondoli w głębi kadłuba, mógł ujrzeć dowódcę bez widocznej liny zabezpieczającej, śmiało przemierzającego susami zakrzywioną płaszczyznę Argo. Reputacja człowieka pełnego brawury, przeświadczonego o własnych możliwościach, mogła przydać się w trudnym okresie, który miał nastąpić.

Killeen odwrócił się. Stał teraz na wprost bladożółtego dysku gwiazdy Abrahama. Od miesięcy wiedzieli, że ta podobna do Śnieżnika gwiazda stanowi cel ich trwającej całe lata podróży. Shibo powiedziała mu, że również tutaj orbituj ą planety.

Jak dotąd Killeen nie miał pojęcia, jakie to mogłyby być planety i czy znajdzie się na nich schronienie dla rodziny. Lecz program automatycznego pilota Argo prowadził ich w tamtą stronę, kierując się wiedzą o wiele starszą niż nauka przodków. Może statek dobrze wiedział, co robi?

W każdym razie długi odpoczynek rodziny kończył się. Nadchodził czas próby. Killeen musiał być pewien, że jego ludzie są gotowi.

Zorientował się, że idzie bardziej zamaszyście, niemal ślizga się po powierzchni statku. Myśli gnały go do przodu, nieświadome, że dyszy głośno wewnątrz ciasnego hełmu. Cuchnący odór własnego potu dotarł do jego nozdrzy, ale posuwał się dalej. Ćwiczenie było, owszem, dobre, lecz odwracało uwagę od czającego się niewidzialnego zagrożenia. Bardziej liczyło się to, że ostre tempo oczyszczało mu umysł, przygotowując mózg do wysiłku przed oficjalnym rozpoczęciem dnia.

Szczególną uwagę przywiązywał do dyscypliny. Przy pomocy Linga musztrował i szkolił ludzi, usiłował zgłębić dawne zagadki Argo. Pomagał też oficerom w doskonaleniu ich kosmicznych kompetencji.

Na tym polegała niejednoznaczność jego roli: był kapitanem załogi, będącej jednocześnie rodziną. Takiej sytuacji nie pamiętał nikt z żyjących. Mógł liczyć tylko na suchą poradę aspektów lub obliczy - dawnych głosów z epok odznaczających się znacznie większą dyscypliną i potęgą. Obecnie ludzkość była smętną pozostałością, walczącą o przetrwanie gdzieś w zakątkach rozległej cywilizacji maszyn, obejmującej całe Centrum Galaktyki. Byli szczurami wyrzuconymi poza nawias wszechświata.

Dowodzenie pojazdem kosmicznym to zupełnie co innego niż przedzieranie się przez nagie, przeklęte równiny odległego Śnieżnika. Wzorce wypraktykowane przez rodziny w minionych wiekach teoretycznie opierały się na regułach obsadzania statku, lecz lata spędzone w drodze udowodniły, jak duże zawierały luki. Killeen nie miał pojęcia, czy w ostrej walce, kiedy załoga będzie musiała reagować błyskawicznie i precyzyjnie, staną na wysokości zadania.

Nie wiedział także, jakie to mogą być zadania. Mgliste światy krążące wokół gwiazdy Abrahama obiecywały bezgraniczne niebezpieczeństwo lub beztroski raj. Zostali umieszczeni na tym kursie przez modliszkę, kierującą się nieznanymi motywami inteligencję mechaniczną. Może wybiórcza inteligencja modliszki posłała ich na jedną z niewielu planet w Centrum Galaktyki, które nadawały się do zasiedlenia przez ludzi. A może ich przeznaczeniem było znaleźć się w miejscu, które odpowiadało wyższym celom samej cywilizacji zmechów.

Killeen zagryzł wargi w pełnym frasunku skupieniu. Posuwał się dookoła rufy Argo, zawracając w kierunku środka statku. Zaczął gwałtownie oddychać.

Rzucił na szalę los rodziny z nadzieją, że przed nimi znajduje się świat lepszy niż smutny, skazany na przegraną Śnieżnik. Wkrótce wszystko się rozstrzygnie. Wtedy będzie już wiedział na pewno.

Sapał ciężko, idąc po obłej powłoce otaczającej bulwiastą strefę wegetacji. Z lśniących kształtów Argo wydobywały się wielkie pęcherze niczym rozrosłe, metaliczne odwłoki pasożytów.

W ich wnętrzu po opalizujących ścianach ściekała kroplami rosa, błyszczące klejnoty wilgoci, odległe zaledwie na grubość palca od bezwzględnej próżni. Tu i tam na rozdęte ściany napierały zielone liście. Ten widok z początku przerażał Killeena, dopóki nie zrozumiał, że te gumiaste, a jednocześnie szkliste twory nie rozpryskują się pod uderzeniami i naciskiem żywej materii. Gęsta masa roślinności nie zagrażała przebiciem ściany. Argo osiągnęła równowagę pomiędzy stałymi wymaganiami życia a równie potężnymi przykazaniami maszyn - rozejm, którego ludzkość nigdy nie zdołała osiągnąć na Śnieżniku.

Kiedy tak przesuwał się z mozołem wzdłuż długich, zaokrąglonych ścian strefy wegetacji, gdzieniegdzie widział przyglądającą mu się przymgloną twarz. Jedna z kobiet przestała zbierać owoce i pomachała ręką. Killeen pozdrowił ją pełnym rezerwy gestem. Wisiała głową w dół, ponieważ bąble wegetacyjne nie poddawały się obrotom statku.

Według niej, ubrany w odblaskowy kombinezon, musiał wyglądać jak poruszający siew zwolnionym tempie lustrzany człowiek. Jego ubiór pochodził ze starych magazynów Argo i miał zdumiewające właściwości - był odporny zarówno na gorąco, jak i na chłód przestrzeni kosmicznej. Widział kiedyś, jak odziany w taki strój aspirant beztrosko wszedł w strumień płomienia gazowego i przez srebrzystą powłokę nie poczuł nawet buchającego żaru.

Aspekt Ling dorzucił:

- Odblaskowy kombinezon stanowi także doskonały kamuflaż, wprowadzający w błąd naszego towarzysza zmecha.

Uwaga tej treści oznaczała, że aspekt znowu odczuwał syndrom kabinowy. Killeen zdecydował się na podchwycenie tej próby nawiązania rozmowy - może dzięki niej uda się wydobyć na powierzchnię świadomości ten ryzykowny pomysł, który kołatał się gdzieś w głębi.

- Powiedziałeś kiedyś, że i tak się mną nie interesuje.

- Nadal tak uważam. Pojawił się nad nami, jakby miał zaatakować, lecz już ponad tydzień cierpliwie utrzymuje tę samą odległość, podążając równoległym torem.

- Wygląda na to, że jest wyposażony w broń.

- To prawda, lecz nie korzysta z niej. Dlatego właśnie poradziłem ci, abyś odbywał spacer po kadłubie jak gdyby nigdy nic. Żaden objaw niechęci nie uszedłby uwadze załogi.

- Niepotrzebne ryzyko to głupota - żachnął się Killeen.

- Nie w tym przypadku. Wiem, jakie bywają nastroje załogi, szczególnie w obliczu niebezpieczeństwa. Uwierz mi! Podczas walki na śmierć i życie dowódca musi podtrzymywać ludzi na duchu. Właśnie wtedy nasuwają się odwieczne pytania: Gdzie jest nasz przywódca? Czy można go zobaczyć? Co nam mówi? Czy razem z nami stawia czoło niebezpieczeństwu? Kiedy wychodzisz na kadłub, wystawiając się na widok, zyskujesz szacunek załogi.

Killeen skrzywił się na mentorski ton Linga. Przypomniał sobie, co prawda, że aspekt dowodził statkami o wiele większymi niż Argo, a załoga rzeczywiście wyglądała przez oszronione ściany stref wegetacji, żeby obserwować swojego kapitana.

A jednak protekcjonalne zachowanie Linga napełniało go goryczą. Stracił wiele mniejszych obliczy, kiedy dodano mu mikroukład z Lingiem, ponieważ w szczelinach wzdłuż wyższej części kręgosłupa nie starczyło miejsca. Linga osadzono w starej, niewymiarowej pięciobocznej kostce i, jak się okazało, zarówno dosłownie, jak i w przenośni przyprawiał on Killeena o ból głowy.

Spojrzał jeszcze raz na płynący strumieniem blask rozszczepiający się niespokojnie na wzburzonym niebie. I wtedy go zobaczył. Daleki punkcik tkwiący nieruchomo na tle odległej luminescencji. Obserwował ów pyłek przez dłuższy czas, a potem sfrustrowany pogroził mu pięścią.

- Dobrze! Załodze spodoba się, że kapitan wyraża to, co czują wszyscy.

- Wyrażam, co ja sam czuję, do diabła!

- Oczywiście. Dlatego właśnie tego rodzaju gesty tak dobrze zdają egzamin.

- Czy ty wszystko robisz z premedytacją?

- Nie, ale chciałeś uczyć się sztuki dowodzenia. I to jest właśnie droga do celu.

Zirytowany Killeen zepchnął Linga z powrotem w najdalszy kąt umysłu. Pozostałe aspekty i oblicza też domagały się dopuszczenia do chwil wytchnienia w przednich płatach mózgu. Chociaż zdołały wychwycić subtelne odczucia Killeena, te wewnętrzne obecności łaknęły czegoś więcej. On nie miał jednak na to w tej chwili czasu. Ryzykowny pomysł nadal mu umykał i zdał sobie sprawę, że właśnie to było po części przyczyną irytacji, którą wyładował na Lingu.

Skoro załoga zajmowała się już zbieraniem plonów, znaczyło to, że Killeen spacerował za długo. Celowo nie korzystał z zegara umieszczonego w kombinezonie, ponieważ cytry na tym starym mechanizmie stanowiły gmatwaninę danych, nieczytelnych dla niewyszkolonego umysłu dowódcy. Zamiast tego sprawdził swój system wewnętrzny. Czasomierz najpierw wyrzucił z siebie potok bezużytecznych informacji, a potem podał, że spaceruje już prawie godzinę. Nie wiedział dokładnie, ile to jest godzina, uznał jednak, że minęło już wystarczająco dużo czasu.

Przekręcił rygle śluzy i przygotował się do wejścia do środka. Podniósł głowę, żeby ostatni raz spojrzeć na panoramę - i wtedy pomysł wyłonił się sam.

Rozważał go z biciem serca, analizując każdy niuans, i stwierdził, że myśl jest dobra.

Badawczo obejrzał niebo, ustalił, jakim kursem będzie podążała Argo w mroku stopniowo podnoszących się chmur. Gdyby to okazało się konieczne, mogliby sterować ręcznie.

Przedostał się przez osiową śluzę, na chwilę wszedł do hermetycznej kabiny parowej i w ciągu kilku minut był już z powrotem w wijącym się spiralnie w górę korytarzu.

Porucznik Cermo oczekiwał go na śródokręciu. Zasalutował, nie mówiąc ani słowa na temat spóźnienia kapitana, chociaż grymas na twarzy świadczył o tym, że nie umknęło ono uwadze podwładnego. Killeen nie odwzajemnił uśmiechu i powiedział spokojnie:

- Wezwij ludzi z kwater.

Kąciki ust porucznika opadły w pełnym niepokoju zaskoczeniu. Killeen uśmiechnął się lekko. Ale Cermo już odwrócił wzrok i pośpiesznie wystukiwał sygnał na ręcznym comie. Przegapił rozbawiony wyraz twarzy kapitana.

2

 

Kierował atakiem z kadłuba - nie z powodu, jak przekonywał siebie, kolejnej dobrej rady Linga, lecz dlatego że stąd mógł lepiej ocenić sytuację.

Stał więc zakotwiczony magnetycznymi butami i czekał na wschód słońca. Nie chodziło o nadejście słonecznego światła, tej rozprzestrzeniającej się porannej wspaniałości od strony horyzontu. Zamiast niego wstawał fałszywy świt w postaci narastającego promieniowania, widzianego przez kłębiący się, rzednący pył.

Argo minie wkrótce ostatnią warstwę zbitego pyłu, który zasłaniał przed nimi gwiazdę Abrahama. Pęczniejący wybuch słońca nastąpi wtedy, kiedy statek przesłoni towarzyszący im w locie do gwiazdy pojazd zmechów.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego zmech nie uwzględnia tego - nadał Cermo z komory kontrolnej.

- Zrobi to. Pytanie tylko, jak prędko?

Killeen poczuł się odprężony, niemal radosny. Dorwał obcy pojazd po tygodniu wypełnionym niepokojem i troską. Jeśli weszliby do wewnętrznego układu gwiazdy Abrahama, mając u boku uzbrojony statek zmechów, wystarczyłaby krótka komenda z innego miejsca, żeby zniszczyć Argo. Najlepiej więc pozbyć się go teraz. Gdyby okazało się to niemożliwe, nadszedł najodpowiedniejszy moment, żeby się o tym dowiedzieć.

Szukał na niebie pojedynczego kształtu.

- Zbliża się po przewidzianym torze - nadała Gianini.

Ta młoda kobieta została wybrana przez Jocelyn do bezpośredniej walki ze zmechem. Killeen przypomniał sobie, że pochodziła z rodziny Rooksów i zapowiadała się na zdobią członkinię załogi. Stosował standardową praktykę polegającą na powierzaniu obsady porucznikom, którzy znali talenty i umiejętności swoich ludzi o wiele lepiej od niego. Gianini walczyła ze zmechami na Śnieżniku, była dwukrotnie ranną weteranką.

W końcu Killeen znalazł go - odległą plamkę mieniącą się bursztynem i żółcią- kiedy gwiazda Abrahama zaczęła przebijać się przez okrywę chmur wiszących nad jego ramieniem. Rozrastająca się masa rzedła i rozjaśniała się od barwy kości słoniowej do przytłumionej szarości. Gwiezdny blask przecinał przestrzeń dookoła Argo. Gianini zaś pędziła w kierunku zmecha, korzystając z tego, że nagłe nasilenie światła z tyłu czyni jej manewr niewidocznym.

Taktyka. Fortel. Samo życie.

Ryzyko było niezbędne, ponieważ na zaatakowanie zmecha z większej odległości nie pozwalało ich uzbrojenie, zaprojektowane do walki na lądzie. Sama Argo nie miała żadnego uzbrojenia, żadnych urządzeń obronnych.

- Uraczę go mikrofalami i podczerwienią, a potem czymś mocniejszym - powiedziała Gianini spokojnym, niemal niewzruszonym tonem.

Killeen nie śmiał odpowiadać. Rozkazał Cermo, by nie zezwalał na żadne transmisje z Argo, gdyż mogłoby to zwrócić uwagę zmecha na statek. Tylko transmisje Gianini, skierowane w przeciwnym kierunku, nie mogły zaalarmować obcego pojazdu.

Tak jak wyliczyli, gwiazda Abrahama zaczęła emanować coraz ostrzejszym światłem. Promienie załamywały się na hełmie Killeena, rzucając żółtawe blaski na jego pooraną zmarszczkami twarz. Nie mógł już nic zrobić. Przyłapał się na bezwiednym rozwieraniu i zaciskaniu palców.

Teraz, pomyślał. Zrób to teraz!

- Ognia!

Napiął mięśnie, lecz nic nie zdołał dostrzec. Nic się nie zmieniło. Ani kropka, będąca pojazdem Gianini, ani ciemny punkt statku zmechów przemieszczający się na de niebieskiego obłoku.

- Nie dostrzegam żadnego efektu.

Killeen skrzywił się. Chciał wydać jakiś rozkaz, chociażby dla rozładowania własnego napięcia. Lecz co miał powiedzieć? Żeby uważała na siebie? Głupia, czcza gadanina. Samo nadanie tego mogło narazić ją na niebezpieczeństwo. Akcja w przestrzeni kosmicznej miała w sobie coś niesamowitego, jej martwa cisza wytrącała Killeena z równowagi. Śmierć nadchodziła, ześlizgując się po zawieszonym w próżni torze, żeby uderzyć prosto w delikatną skorupę okrywającą żywą, wilgotną materię. Gwiezdne światło za nim nabrzmiewało i grzmiało, rzucając twarde cienie na kadłub Argo. Poczuł, jak pusty i jałowy jest kosmos, jak wsysa wszelkie działania ludzi w swoje bezmierne przestrzenie.

Gianini była zaledwie punktem w nieskończoności podobnych nic nie znaczących punktów.

Otrząsnął się z tych rozmyślań. Rozsadzało go pragnienie zrobienia czegokolwiek. Chciał biec i krzyczeć lub strzelać w samym środku bitwy. Chciał ją poczuć w sobie.

Ale punkty nad jego głową trwały w całkowitej ciszy. To wszystko. Żadnego hałasu, żadnej określonej rzeczywistości.

Słoneczne refleksy wędrowały po kadłubie, czas mijał. Spojrzał na niebo, usiłując przypisać jakieś znaczenie przypadkowym rozbłyskom światła.

- No, to już chyba koniec.

Co takiego? - pomyślał. Serce podskoczyło mu na dźwięk głosu Gianini, ale jej powolne, niemal leniwie brzmiące słowa mogły znaczyć wszystko.

- Unieszkodliwiłam skurczybyka. Przepadł z kretesem. Wszystkie te anteny i wyrzutnie, które widzieliśmy na zbliżeniu, pamiętasz? Zmiotłam źródło ich zasilania. Nie działa nic poza kilkoma komorami napędu i głównym mózgiem. Myślę, że to on prowadził pojazd naszym śladem.

Killeen poczuł, jak wstrzymywany całe wieki oddech wydobywa się wreszcie z jego piersi. Zaryzykował transmisję.

- Czy jesteś pewna, że on nie może już strzelać?

- W żadnym wypadku. Trafiony na dobre. Tutaj jest prawdziwe pobojowisko.

- A więc wracaj.

- Czy nie powinnam rozwalić głównego mózgu?

- Tak. Strzel do niego na koniec.

- Właśnie to zrobię.

- Przerwij wszelkie połączenia, zanim to zrobisz.

- Strzelę z bliska, nie martw się.

- I żadnego kontaktu, po prostu odleć.

W uszach zabrzmiał Killeenowi potworny dźwięk dzwoniącego obwodu - długi i wysoki, jak gdyby ładunek energii elektrycznej wystrzelił w przestrzeń kosmiczną i zadziałał jak przypadkowa antena, przez którą przewaliła się fala mocy.

- Głanini! Gianini! Odezwij się!

Żadnej odpowiedzi. Dźwięczący jęk spłynął w niskie częstotliwości jak cichnąca żałobna pieśń, a później zamilkł.

- Cermo! Dopasuj częstotliwość!

- Nie ma odbioru. - Stanowczy głos Cermo stwarzał poczucie, że pozostanie taki bez względu na okoliczności.

- Cholera jasna, główny mózg.

- Sądzisz, że był zaminowany?

- Tak musiało być.

- W dalszym ciągu nic.

- Cholera!

- Może wybuch zniszczył po prostu jej nadajnik.

- Miejmy nadzieję. Poślij zastępstwo.

Cermo wydał polecenie jednemu z członków załogi, żeby zbadał obcy pojazd. Człowiek ten znalazł Gianini unoszącą się z dala od rozbitego statku. Zimne, sztywne ciało w bezlitosnej próżni.

3

 

Killeen schodził w dół korytarzami Argo. Twarz miał pozbawioną wyrazu. Operacja przeciwko zmechom została uwieńczona sukcesem w tym znaczeniu, że zlikwidowano potencjalną groźbę wiszącą nad statkiem. Zdetonowali ładunek, który Gianini pozostawiła na maszynie zmechów, i pojazd rozpadł się na drobne kawałki.

W rzeczywistości automat nie stanowił zagrożenia, a dokonując tego odkrycia, Killeen stracił członka załogi.

Odtwarzając rozmowę z Gianini, upewnił się, że nie mógł powiedzieć ani zrobić nic więcej, lecz rezultat końcowy był taki sam - chwila nieuwagi, bezsensowne zbliżenie się do głównego mózgu pojazdu i dziewczyna zginęła. To zaś zubożyło rodzinę Bishopów o jedyną w swoim rodzaju, niezastąpioną indywidualność.

Było ich niecałe dwie setki i znajdowali się niebezpiecznie blisko minimalnej liczby genotypów niezbędnych do utworzenia kolonii. Niewiele brakowało, żeby przyszłe pokolenia, obciążone wadami genetycznymi, zaczęły ulegać degeneracji.

Tyle wiedział Killeen, nie rozumiejąc ani trochę ze stojącej za tym nauki. Komputery Argo prowadziły ewidencje tego, co nazywano “operacjami na bazie DNA”. Było też laboratorium biotechnologii, lecz rodzina Bishopów nie posiadała aspektów, które potrafiłyby manipulować genami. Podstawowa bioinżynieria miała nikłe zastosowanie. Killeen nie miał czasu ani chęci zajmować się tymi zagadnieniami.

Ale Gianini, utracona Gianini - nie potrafił tak bezceremonialnie usunąć jej z pamięci i postrzegać ją po prostu jako wartościowego nosiciela informacji genetycznej. Była energiczna, pracowita, zdolna - teraz zaś stała się nicością. Rok temu wprowadzono ją do mikroukładu, a więc jej talenty przetrwały w postaci widmowego dziedzictwa lecz jej duchowego aspekta będzie można ożywić dopiero po upływie stuleci.

Killeen nie zapomni jej nigdy. Nie potrafiłby.

Maszerował sztywno na swój codzienny obchód opóźniony przez akcję. Zmusił się do odpędzenia ponurych myśli. Przyjdzie na to czas później.

- Mądrze postępujesz. Dowódca może odczuwać żal i podawać w wątpliwość własne rozkazy, lecz nie powinien nigdy zdradzać tego przed załogą.

Killeen zacisnął zęby. Gorycz jak kula utkwiła mu w gardle i nie mógł się jej pozbyć.

Aspekt Ling okazał się dobrym przewodnikiem w czasie tych wszystkich przejść, lecz dowódca Argo nadal nie lubił spokojnego, pewnego siebie tonu, jakim stary kapitan wykładał zasady przywództwa. Świat był bardziej złożony, niż to uznawał Ling, pełen zaciemniających obraz sprzeczności.

- Snujesz zbyt wiele przypuszczeń. Poznałem te wahania, które teraz odczuwasz, kiedy byłem odziany w ciało. Stanowią one często zawadę, a nie pomoc.

- Pozwól, że zachowam te moje “zawady”, mały aspekcie!

Killeen odepchnął Linga. Miał teraz rolę do odegrania, a wołający do niego chórek mikroumysłów nie mógł być tu przy...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •