Bez cukru 239 do 247, HG - SS

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Rozdział dwieście trzydziesty dziewiąty

Ostatnia Bitwa. Jest dość... Nietypowa. Pisałam ją mając fazę i słuchając disco polo, więc możecie winę zrzucić na to xD Tu pojawia się mój ULUBIONY tekst ze wszystkich, które były przez całe opowiadanie. Chodzi o "on mnie obraża" xD Jak kogoś to nie bawi, to chyba jest martwy, albo to ja mam takie sfiksowane poczucie humoru.

 

239.

 

Severus stał tuż przed bramą Hogwartu i niepewnie spoglądał w niebo. Jeszcze trochę i Czarny Pan pojawi się razem z całą resztą… Westchnął ciężko i postanowił choć tę chwilę poświęcić na wspomnienia nocy, którą miał pamiętać do śmierci. Co oznaczało, że mógł ją pamiętać bardzo krótko. Skrzywił się wspominając swoje zachowanie – kretyn, ot co. Nic jednak nie mógł poradzić na to, że nagle wszystko lepiej smakowało, wyglądało i brzmiało. Świat przez chwilę był piękniejszy i skupił się całkowicie na Granger. Miał wobec niej dług i to nie tylko za tę maść. Dała mu chwilę wytchnienia, której tak bardzo potrzebował. Dotyk jej dłoni powodował dreszcze i na samo wspomnienie poczuł, że pewna część jego ciała zaczyna budzić się do życia. Odchrząknął i spojrzał w dół, po czym rozpoczął wybitnie inteligentny monolog.

 

– Na twoim miejscu nie podniecałbym się zbyt mocno. Nie ma szans na cokolwiek przez najbliższe kilka godzin. Jeśli w ogóle przeżyję te kilka godzin.

 

Świetnie. Z braku towarzystwa zaczął gadać do swojego penisa. Ogłupiał kompletnie. Normalnie pomyślałby, że ocipiał, ale jak na razie chciał się odseparować od wszelkich myśli, które mogły mieć seksualny podtekst. Parsknął śmiechem i rozejrzał się, czy nikt go nie widzi.

 

Za kilka minut miała rozpocząć się Ostatnia Bitwa a on myślał o seksie. Ostatnim razem, gdy szedł do większej bitwy – jeszcze za czasów Pierwszej Wojny – myślał o jabłeczniku, który chętnie by zjadł. Miał tendencję do idiotycznych myśli w chwilach, gdy powinien być w pełni skupiony i przygotowany na walkę. Nie on jeden. Hal kiedyś mu się przyznał, że raz przed bitwą złapał się na tym, że wspomina choinkę, którą ustawiła jego mama, gdy miał piętnaście lat. Stwierdzili, że ludzie po prostu mają tendencje do skupiania się na wszystkim, tylko nie na tym, co ich czeka.

 

Czarny Pan przybył, Severus przywitał się z nim klęcząc na ziemi, po raz pierwszy nie mając z tego powodu żadnych problemów natury fizycznej, i zaczął obserwować resztę, bo jego pan stwierdził, że poczekają jeszcze chwilę z atakiem, bo wampiry coś się spóźniają. Teoria odganiania myśli zdawała się być prawdziwa. Bella i Narcyza rozprawiały o sukni, którą pani Malfoy wczorajszego wieczora kupiła. Lucjusz patrzył na swoją żonę w sposób, który był zdecydowanie jednoznaczny. Mulciber, wieczny naukowiec, stał i czytał jakąś książkę. Rookwood… Cóż, ten zawsze był specyficzny – stał teraz z boku, kiwał się na piętach i podśpiewywał sobie pod nosem coś, co podejrzanie brzmiało, jak  „latają ptaszyny, latają i do mnie wracają”. Podszedł do niego i po rzuceniu Muffliato syknął:

 

– Co tu robisz?

 

– Podziwiam krajobrazy. Co miałbym tu robić?

 

– A co na to Lovegood?

 

– Zgodziłaby się ze mną co do tego, że ten widok jest wspaniały, a następnie wyskoczyłaby z tysiącem stworzeń, o których nikt poza nią i jej ojcem nie słyszał, a które mogą tu żyć.

 

Wbrew sobie prawie się uśmiechnął.

 

– Wiesz o co mi chodzi. Jeśli zaczniesz zabijać jej przyjaciół nigdy ci tego nie przebaczy.

 

– Od kiedy to zacząłeś się mną martwić, hę? – parsknął i spojrzał na niego z przekorą. – Sądzę, że od momentu, w którym sam zacząłeś mieć swoją panienkę.

 

Uniósł brew i prychnął.

 

– Panienkę? Jakoś sobie nie przypominam, bym jakąś miał.

 

– Stary, ile się znamy? Inni tego nie widzą, ale od jakiegoś czasu chodzisz rozanielony. Znaczy się, na tyle rozanielony, na ile możesz, co oznacza, że nikogo nie przekląłeś od dwóch miesięcy za samo oddychanie. Ostatnim razem tak się zachowywałeś, gdy… Zaraz. Nigdy tak się nie zachowywałeś.

 

– Ja przynajmniej nie chodzę i nie śpiewam. Mam jeszcze trochę godności.

 

– E, tam. Godność jest przereklamowana. Wiesz jak fajnie jest widzieć te wszystkie spojrzenia, gdy zaczynam się tak zachowywać?

 

Zaśmiał się cicho i Snape nie mógł powstrzymać śmiechu – Augie miał rozbrajający śmiech. Stali jak dwaj durnie uśmiechając się do siebie, a reszta patrzyła na nich z niepokojem.

 

– Wiem. Czasami, by przerazić moich uczniów przychodzę szeroko uśmiechnięty. Wyobraź sobie, że samym tym doprowadzam ich do płaczu.

 

– Biorąc pod uwagę, że ja sam pamiętam, że pierwszy raz, gdy się uśmiechnąłeś w Hogwarcie było zaraz po tym, jak złamałeś rękę Potterowi, nie dziwię im się. Niewielu ludzi ma tak sadystyczne poczucie humoru, jak ty.

 

– Nie pochlebiaj mi. Sam pamiętam twój histeryczny napad śmiechu tuż po tym, jak w siódmej klasie…

 

– … przypadkiem pozbawiłem Evans ubrania w samym środku obiadu w Wielkiej Sali? – dokończył i zaśmiali się. – Wiesz, szkoda, że zamiast tego nie wybrałem jej kumpeli. Ta przynajmniej miała co pokazać.

 

– Cóż, ta ryża wywłoka była płaska jak decha i nawet nie posiadała bioder. Często zastanawiałem się czy przypadkiem nie jest jakimś zniewieściałym facetem.

 

– Ej, buźkę miała ładną.

 

– Jeśli ktoś lubił piegowate i blade ślicznotki.

 

– Wolisz blondynki?

 

– Daj spokój. – Przewrócił oczami i przekrzywił głowę. – Co więc zamierzasz zrobić?

 

– Kryć jej tyłek, a co mam robić? Jest za ładny, żeby stała mu się krzywda.

 

– Narazisz się Czarnemu Panu.

 

– I tak wiem, że jeśli wygramy, to będę pierwszy do odstrzelenia. Wie, że nigdy tak naprawdę nie byłem mu posłuszny.

 

– I mówisz mi to, bo…?

 

– Bo wiem po czyjej stronie jesteś. Powiedz mi tylko jak mam dojść do błoni nietknięty.

 

Severus przyjrzał się swojemu dawnemu przyjacielowi. Rookwood może i udawał wariata, ale Mistrz Eliksirów potrafił powiedzieć, kiedy kłamał. Tym razem mówił prawdę. Niewielu wiedziało, że kiedy Augie kłamał, to lekko zezował.

 

– Bądź blisko Czarnego Pana. Pierwsze szeregi zginą od razu.

 

– O, proszę. Ciekawe. Mam nadzieję, że z przodu znajdzie się nasz kochany szczurek.

 

Uśmiechnęli się szatańsko.

 

– Osobiście go tam poleciłem. Jego i Avery’ego.

 

– A nasz kochany Evan?

 

– Niestety. Czarny Pan chce mieć Rosiera przy sobie. Chociaż czemu, to nie mam pojęcia.

 

– Jego zaklęcia obronne.

 

– Daj spokój, obaj wiemy, że zawsze był w tym beznadziejny.

 

– Ale świetnie udaje, że wcale tak nie jest. Przy okazji… – zniżył głos i w jego tonie pojawił się lekki strach. – Uczyłeś Zakon pojedynków, prawda?

 

– Jest dobra. – Od razu zrozumiał o co, a raczej o kogo chodzi Rookwoodowi. – Nic specjalnego, ale lepsza od przeciętnego Śmierciożercy. Możesz zacząć się bać, gdy natrafi na któregoś ze starszych. McNair ostrzy sobie na nią zęby od jakiegoś czasu.

 

Spojrzenie, jakim Augie obrzucił mężczyznę z toporem mogło się równać z tym, jakie pewnie rzucał bazyliszek. Ale bazyliszek nigdy nie założyłby fioletowej koszuli do szarego krawata. Zmysł estetyczny Severusa zawsze cierpiał, gdy patrzył na swojego kolegę. Dobrze, że tym razem powstrzymał się od krawata w żółte prążki.

 

– Wiesz w której linii będzie?

 

– Pomyślałem, że będziesz chciał mieć go na oku. Idzie tuż obok ciebie, szósty rząd. Tuż przed Czarnym Panem.

 

– Możesz mi powiedzieć kogo mam nie atakować?

 

Zrozumiał w lot i zastanowił się, czy warto jest mu zaufać. Z drugiej strony samo to, co mu powiedział, mogłoby go zabić, więc co mu szkodzi?

 

– Są cztery osoby, których wolałbym, żebyś nie ruszał.

 

– Fiuuuu… Aż cztery? Aleś się rozkręcił. Zakładasz harem i nic mi o tym nie mówisz?

 

Severus rzucił mu odpowiednie spojrzenie, pod którym każdy normalny człowiek już dawno by się skulił, ale zapomniał z kim ma do czynienia i w odpowiedzi dostał jeszcze szerszy i bardziej bezczelny uśmiech. Jeszcze chwila i będzie mógł polecić Augiego do roli Jokera, jako następcę Jacka Nicholsona. W sumie to był jeden z jego ulubionych filmów…

 

– Ej, stary! Powiesz mi, czy zamierzasz wgapiać się we mnie z miłością? Wiesz, jestem już zajęty.

 

– Wybacz, ale nie jesteś w moim typie. – Nic nie mógł poradzić na to, że nie mógł ukryć obrzydzenia na samą myśl o dotknięciu Rookwooda. Cóż… To nie tak, że wyglądał lepiej od niego, tylko… Podobieństwa po prostu się odpychały. – Friedrich, McGonagall, Granger i… i Lupin.

 

Mina Augiego to był pełen szok i choć przez chwilę wyglądał na normalnego człowieka. Po chwili jednak uśmiechnął się i Snape westchnął. Nic dobrego nie trwa wiecznie.

 

– Nie mów! Sypiasz z McGonagall?

 

Skrzywił się tak mocno, że przez chwilę bał się, że tak mu zostanie na zawsze.

 

– Ty chyba naprawdę straciłeś mózg w Azkabanie!

 

– To… grasz w innej lidze?

 

– Biorąc pod uwagę, że Friedrich zostanie ojcem i Lupin też?

 

– Nie uwierzę, że zabawiałeś się z przyjaciółką Wybrańca i mi nic… – Widząc jego uniesioną brew zaczął się śmiać. Porażka. Zachowanie godne szóstoklasisty, który słysząc, że kolega ma dziewczynę przy każdej możliwej okazji dźga go łokciem w żebra i uśmiecha się konspiracyjnie. – Otrułeś ją czymś?

 

– Powiedziałbym, że sama do mnie przyszła i mnie w to wmanewrowała.

 

– Próbowałeś Animae Declaratus?

 

– Nie. I nawet nie próbuj! – warknął, gdy tamten już otwierał usta. – Po wojnie, jeśli rzecz jasna przeżyję, co jest wysoce wątpliwe, zamierzam ją zostawić i…

 

Długie i głośne parsknięcie (przypominające rżenie konia) przerwało mu.

 

– Ty zawsze byłeś taki szlachetny, że aż się zastanawiam co robiłeś w Slytherinie! Wykorzystaj sytuację, gdy działa na twoją korzyść.

 

– A ty niby dlaczego nie próbowałeś zaciągnąć Lovegood do łóżka i nie próbowałeś jej przekonać, że jednak jesteście dla siebie stworzeni, gdy kazała ci się trzymać z daleka? Nie rób mi wykładów, Dziób, kiedy sam nie jesteś lepszy!

 

– Słuchaj, no, Smarku! Wyjedziesz mi jeszcze raz z tym „Dziobem”…!

 

– I co? Co mi zrobisz? Polecisz na skargę do mamusi? Albo do Czarnego Pana? „Panie, bo on mnie przezywa!”?

 

Absurdalność tej sytuacji wreszcie do nich dotarła i tak jak stali naprzeciwko siebie z uniesionymi różdżkami, tak któryś z nich parsknął, po chwili zachichotał i w efekcie ryknęli zgodnym śmiechem, który był nieco histeryczny. No, trochę bardziej niż nieco. W efekcie Severus nie mógł utrzymać zaklęcia i wszyscy obecni spojrzeli na nich i po chwili olbrzymy, wilkołaki, Śmierciożercy i sam Czarny Pan – wielka armia czarnoksiężników, która miała napaść na Hogwart – dosłownie zwijali się ze śmiechu stojąc tuż przed polem bitwy. Ludzie opierali się o siebie, by się nie przewrócić (choć niektórym się to nie udało – taki Greyback siedział i trzymał się za brzuch, a łzy płynęły z jego oczu, gdy nie mógł złapać oddechu), olbrzymy dudniły tak, że ziemia się trzęsła, a wampiry, które właśnie przybyły, patrzyły na nich, jak na bandę idiotów. Którą zapewne byli, biorąc pod uwagę ich zachowanie. Mieli być przerażający, mroczni i sadystyczni – a grupa płaczących ze śmiechu wariatów na pewno taka nie była. W końcu Czarny Pan uspokoił się i ryknął:

 

– Kto będzie się dalej śmiał, zginie tu i teraz! Powinniście być poważni!

 

Były to niezbyt konsekwentne słowa biorąc pod uwagę, że przed chwilą sam chichrał, ale nikt nie miał odwagi (czy też nie był na tyle głupi) by mu to wypomnieć. Jedynie Rookwood i Snape wymienili się spojrzeniami. Marcus, z wyrazem pogardy niemalże wytatuowanym na jego twarzy, podszedł do Czarnego Pana.

 

– Jest nas tylko dziesięciu. Reszta zdezerterowała.

 

– Jak to zdezerterowała?!

 

Wzruszenie ramion.

 

– Wystraszyli się wróżek, które mają być.

 

Severus omal się nie uśmiechnął. Nie miało być żadnych wróżek, ale oni nie musieli o tym wiedzieć. Najwidoczniej wampiry były tylko mocne w gębie. Plan Hala i Rona opierał się na pewności, że kiedy wampiry zauważą, że Śmierciożercy przegrywają, to wycofają się. Było to wielce prawdopodobne. Jeśli nie… Merlinie pomóż im wszystkim.

 

– Severusie. – Czarny Pan zwrócił się do niego i wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku. – Otwórz bramę. Czas, byśmy złożyli wizytę w Hogwarcie.

 

Szczerze? Był to najgorszy tekst Złego Charakteru TM jaki Severus kiedykolwiek słyszał.

 

Rozdział dwieście czterdziesty

Severus podejmuje decyzję, a Obrońcy Hogwartu zostają zdradzeni. Trochę powagi, nim przejdziemy do... mniej poważnych rzeczy.

 

240.

 

Hermiona aż podskoczyła, gdy ryk śmiechu dotarł do jej uszu. Rozejrzała się nerwowo, ale wychodziło na to, że śmiech dobiegał spod bramy, gdzie zebrali się Śmierciożercy. Spojrzała na Hala, który przełknął ślinę.

 

– Szykuje się coś naprawdę paskudnego, skoro są tak zadowoleni.

 

Dziki śmiech trwał i trwał, a Hermiona z każdą sekundą była coraz bardziej podenerwowana. Nie tylko ona. Bill trzymał Fleur blisko siebie i coraz mocniej przyciskał ją do siebie. Luna z kolei nerwowo szarpała za dziwny naszyjnik, którego nikt z nich nie widział od dobrego roku. Ciekawe jaka to okazja, że znowu go założyła?

 

– Może po prostu ktoś opowiedział dowcip i dlatego się śmieją? – Fred próbował zażartować, ale było widać po jego sztucznym uśmiechu, że sam nie wierzy w to, co mówi. Jakiś czas później wyraźnie usłyszeli otwieranie bramy. Hal skinął na Charlie’ego, który razem ze smokami schowany był w lesie, by był gotowy. Hermiona obserwowała odległość Śmierciożerców. Tak, jak przypuszczał Severus – wilkołaki puścili przodem. Kilku z nich już wpadło w zasadzki i starała się nie zwracać uwagi na okrzyki, które wydobywały się z pułapek. Odczekała, aż wilkołaki będą już za minami – z nimi można było sobie poradzić ręcznie – i gdy większa część Śmierciożerców weszła w zasięg min, krzyknęła:

 

– TERAZ, FRED!!!

 

Chłopak wysłał zaklęcie, które wcześniej wymyślili i Hermiona zmusiła się do tego, by na to patrzeć – dwa pierwsze rzędy Śmierciożerców padły, jakby ktoś je podciął, choć wcześniej kulki ich nieźle poszatkowały. W tej samej chwili Hal dał znać Charlie’emu, który wyleciał razem ze smokami i rozpoczął atak. Ich przeciwnicy szybko doszli do wniosku, że przy użyciu kilku zaklęć tarczy są w stanie odrzucić pociski i szli dalej – wyraźnie wściekli i żądni krwi oraz zemsty. Gdy same wilkołaki były już zbyt blisko, usłyszała wrzask Hala:

 

– RÓŻDŻKI!!!

 

Na to hasło wszyscy rzucili się na wilkołaki i chwilę później nie został żaden z nich. Jednak w tej chwili pojawiły się olbrzymy, które – na szczęście – szły dokładnie tak, jak sobie zaplanowali. Miny przeciwpancerne rozrywały im nogi i w efekcie zwalali się na ziemię rozpraszając Śmierciożerców. Zdążyła szybko się rozejrzeć i widziała, jak Bill skręca kark wilkołakowi. Obok niego Fleur, z obnażonymi zębami, coraz bardziej przypominająca swoją ptasią formę, rzuciła się na Śmierciożercę, który dotarł do ich pierwszych szeregów. Luna, pełna skupienia, unikała ciosów wilkołaczki, która chyba nie umiała celować – starała się bić Krukonkę pięściami, ale ani jeden cios jej się nie udał. Po chwili leżała na ziemi, martwa. Charlie wrzasnął: „UWAGA!” i ze strachem spojrzała na wampiry, które wyskoczyły przed Śmierciożerców i rzuciły się na nich.

 

To było piekło. Nie nadążała z wymachiwaniem różdżką, a wampirzyca, która ją atakowała była szybka i silna. Rzuciła nią o drzewo i w tym samym momencie zobaczyła, że inny wampir rzuca na ziemię Hala. Zrobiło jej się zimno, gdy zauważyła, że Severus, z kamienną twarzą, wpatrując się w nią, zabija wampira i pomaga wstać swojemu przyjacielowi. Okrzyk Śmierciożerców: „ZDRAJCA!” rozbrzmiał w jej uszach, ale jedyne z czego sobie zdawała sprawę, to kobieta, która miała właśnie zamiar wbić swoje zęby w jej szyję. I że została sama. Nie miała nawet sił na zamknięcie oczu i zdziwiła się, gdy zza pleców wampirzycy rozbłysło zielone światło i przeciwniczka padła na nią. Martwa. Szybko ją zrzuciła z siebie i wpatrywała się przerażona w Augustusa Rookwooda, który z sadystycznym uśmiechem pogroził jej palcem.

 

– Lepiej na siebie uważaj. Szkoda byłoby takiej szyjki.

 

Po czym pobiegł dalej. Nie przeklinając jej. Była mu winna dług życia. Promień, który prawie musnął jej policzek przypomniał jej o tym, że jest  w trakcie bitwy i musi najpierw myśleć o przeżyciu, a dopiero później o spłacaniu długów za uratowanie wyżej wymienionego życia. Obrzuciła ich sytuację jednym spojrzeniem i, wzmacniając magicznie swój głos, ryknęła:

 

- ODWRÓT!!! ODWRÓT NA BŁONIA!!! CHARLIE!!!

 

Smoki nadleciały i odgrodziły drogę tym, którzy byli na tyle głupi, by nie biec przed siebie. Śmierciożercy, w większości, musieli się cofać. Ci, którzy tego nie zrobili byli szybko pokonani. Hermiona złamała oba nadgarstki jakiejś kobiecie i posłała ją na ziemię, po czym zaczęła biec w kierunku szkoły, po drodze omijając pułapki. Rozejrzała się, czy ktoś z nich zginął i odkryła, że cudem wszyscy przeżyli, choć większość z nich ucierpiała. Ona sama miała rozciętą skórę w miejscach, gdzie wbijały się pazury wampirzycy. Gdy minęła Molly Weasley, która zaczęła rzucać klątwy tak szybko, jak się dało, trochę się uspokoiła. Jednak ulga była chwilowa – kilka sekund później wyrzuciła w powietrze młodego Notta, który kilka dni wcześniej w tajemniczy sposób znikł ze szkoły. Wrzaski wściekłości przykuły jej uwagę i odruchowo obróciła się w stronę wejścia do szkoły – ktoś stamtąd wybiegał, a za nim praktycznie wszyscy, którzy tej szkoły mieli pilnować. Coś poszło źle. Bardzo źle.

 

 

 

***

 

 

 

Lavender zgłosiła się do obrony szkoły – chciała, by to miejsce, w którym spędziła tak miło czas, było bezpieczne. Teraz stała ręka w rękę z Blaisem i szepnęła:

 

– Kiciu, co zrobisz jeśli…

 

– Spotkam moją matkę? – westchnął ciężko i podrapał się po karku. – Prawdopodobnie po prostu ją ogłuszę. Nie będzie to łatwe, słonko.

 

– Domyślam się. – Ścisnęła jego dłoń i uśmiechnęła się. – Jestem z tobą.

 

– Możecie się tak nie kleić?

 

Ernie stał tuż za nimi Susan i wyglądał na mocno poirytowanego. Jakby nie patrzeć on był poirytowany od czasu śmierci Zachariasza.

 

– Ernie, to, że ty nie możesz się cieszyć każdą chwilą…

 

– Daruj sobie te ckliwości, Brown. Długo mamy jeszcze czekać?!

 

– Na co?

 

– Na Świętego Mikołaja, kretynko. A na kogo?!

 

– Uważaj, jak się do niej zwracasz – warknął Blaise, co trochę utemperowało Puchona. – Aż tak ci się spieszy do zabijania?

 

– To ich wina, że Zachariasz nie żyje. – W jego głosie było słychać nienawiść. – Muszą za to zapłacić!

 

Susan jedynie uśmiechnęła się do nich przepraszająco i przytuliła się do swojego chłopaka, by go uspokoić. Objął ją, ale tak jakby odruchowo. Gdy usłyszeli na błoniach pierwsze krzyki zrozumieli.

 

– Zaczęło się. – Blaise pocałował Lavender w czoło. – Jestem szczęśliwy. Serio, maluszku.

 

– Ja też…

 

Obróciła się, by powiedzieć, że zaraz będą musieli się przegrupować, ale zamknęła się widząc, jak Ernie całuje namiętnie Susan. Najwyraźniej już mu przeszło, albo w obliczu śmierci zrozumiał, co jest ważne. Skończył pocałunek i przytulił zszokowaną dziewczynę mocno do siebie.

 

– Przepraszam, Susan.

 

– Ależ nic się nie stało, Ernie.

 

– Och. Nie. Dopiero się stanie. – Lavender nie mogła uwierzyć. Ernie przyłożył swojej dziewczynie różdżkę do brzucha i wyraźnie i głośno powiedział – Avada Kedavra.

 

Susan padła martwa na ziemię, a on spojrzał na nią beznamiętnie.

 

– Idiotka. – Prychnął i podniósł głowę. Wszyscy na niego patrzyli. Pierwszy ocknął się Seamus, który wpatrywał się w ciało dziewczyny wielkimi oczami. Ryknął wściekle i zaczął rzucać klątwy, które były przeznaczone dla wrogów. Ernie przebił się przez tłum zszokowanych ludzi i wybiegł na zewnątrz, po drodze rzucając klątwy na każdego, kogo spotkał. Lavender zacisnęła usta i pobiegła tuż za Neville’em, a za nią jak cień – Blaise.

 

Rozdział dwieście czterdziesty pierwszy

Brawa dla Szamana, która wspaniale zbetowała te rozdziały. Muszę Wam powiedzieć, że obawiałam się na początku tego całego betowania, ale Szaman jest cudowna i naprawdę świetnie mi się z nią współpracuje! No i dzięki niej nie morduję waszych oczu swoimi błędami :D

 

241.

 

Luna często słyszała, że nie jest najlepszą wojowniczką. Była powolna i nie lubiła zadawać bólu. O ile z młodymi Śmierciożercami dawała sobie radę, o tyle za każdym razem, gdy pojawił się przed nią ktoś bardziej doświadczony – uciekała w miejsce, w którym był ktoś, co do kogo była pewna, że da radę. Nie była to najbardziej honorowa taktyka, ale utrzymywała i ją i innych przy życiu. Ona zajmowała się tymi, na których innym było szkoda sił. Jednak, gdy stanęła przed nią Bellatrix poczuła najprawdziwszy strach. Blokując jej klątwy, choć ledwo-ledwo, rozglądała się w poszukiwaniu pomocy. Nic. Nie było nikogo. Najbliższy był Neville, ale on był równie kiepski jak ona. Zacisnęła zęby i próbowała atakować, ale kobieta była za szybka. Wytrąciła jej różdżkę z ręki, posłała na ziemię i gdy już podnosiła różdżkę, nagle poleciała twarzą do przodu i przekoziołkowała w dół, aż pod nogi Neville’a. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się widząc Augustusa, który stał z wysoko uniesioną nogą. Uśmiechał się dziko i krzyknął:

 

- EJ! LONGBOTTOM!!! – Chłopak obrócił się i podniósł różdżkę, gdy zauważył co, a właściwie kto leży u jego stóp. Spojrzał z powrotem na Rookwooda, który na nieme pytanie, odpowiedział kolejnym wrzaskiem. – Pomyślałem, że ten prezent powinien ci się spodobać!

 

Gdy wrzaski czarownicy rozległy się w powietrzu Śmierciożerca spojrzał na nią.

 

– Jednak wybrałeś moją stronę.

 

– Tak, tak. A teraz, ptaszyno, podnoś swój zgrabny tyłeczek, bo właśnie moi kumple się skapnęli, że tak nie do końca można mi ufać. Kurde, zawsze słyszałem o kopaniu w dupę, ale nigdy nie sądziłem, że to może być takie przyjemne! Gloves! Stary! Powiedziałbym, że miło cię widzieć, ale musiałbym skłamać, a mama mnie uczyła… Dobra, uczyła mnie, żeby kłamać, nie oszukujmy się. A może właśnie teraz skłamałem?

 

– Zamknij się, Rookwood! Mam dosyć twojej gadaniny! – ryknął jego przeciwnik i Luna miała możliwość przyjrzeć się niesamowicie energicznym ruchom, jakie wykonywał Augustus. Był szybki, gwałtowny i tak zrelaksowany, że wydawało się, że on tu jest tylko dla rozrywki. Jednak daleko mu było do profesora Snape’a, którego widziała z miejsca, w którym stała. Jej Mistrz Eliksirów był żywą bronią, całe jego ciało służyło do destrukcji. Rzucał klątwy prawą ręką, lewą łamał nosy, nogami posyłał kopniaki, a wszystko było z taką gracją, że miała wrażenie, że patrzy na wyjątkowo nowoczesny balet.

 

– Ej, ptaszyno! – Dobrze znany jej głos wyrwał ją z zamyślenia. Wciąż walczył z Gloves'em, który z każdą chwilą wydawał się być bardziej wściekły. – Przestań podziwiać Snape’a, bo po pierwsze zrobię się zazdrosny, a po drugie nie mogę jednocześnie być zazdrosny, walczyć z tym oto tutaj kretynem i kryć ci tyły. Bez względu na to, jak przyjemnie to krycie tyłów mogłoby wyglądać!

 

Zaśmiała się i ruszyła na młodą kobietę, która chyba trzy lata temu skończyła Hogwart, jeśli pamięć ją nie myliła. Wiedziała, że mimo własnej walki spogląda na nią i upewnia się, że da sobie radę. Razem, była tego pewna, przeżyją.

 

 

 

***

 

 

 

Hermiona potknęła się o ciało Bellatrix, którą już dawno temu wykończył Neville i rozejrzała się. Miała chwilę spokoju. Neville pomimo złamanej ręki wciąż walczył, ale „magomedycy” już biegli w jego stronę. Anthony uklęknął przy jej przyjacielu i szybko opatrzył mu rękę. Nie minęły nawet dwie minuty i z różdżki Longbottoma znów leciały klątwy. Zamek, na szczęście, wciąż był pusty i żaden Śmierciożerca nie przebił się tam. Voldemort, jak zauważyła, szedł ku Harry’emu, który był na znacznie niżej obniżonym terenie. Niedobrze. To działało na jego niekorzyść. Omal nie wrzasnęła, gdy ktoś położył dłoń na jej ramieniu. Obejrzała się i odetchnęła widząc aż za bardzo znajomy nos.

 

– Rusz tyłek, kobieto!

 

– Muszę chwilę odpocząć!

 

– To odpoczywaj w ruchu!

 

– Bardzo śmieszne!

 

– Ci idioci nie wiedzą, jak posługiwać się różdżką. – syknął i wyprostował się, najwyraźniej prostując kręgosłup. – Wyobrażasz sobie, że oberwałem bardziej od klątw naszych, które minęły swój cel i walnęły we mnie, niż od Śmierciożerców? To po prostu śmieszne. Po cholerę spędzałem tyle godzin ucząc ich walki?!

 

– Nie było zajęć z celności.

 

Otworzył usta, wyraźnie po to, żeby udzielić jej szybkiej rady, gdzie sobie może wsadzić lekcje celności, ale nagle jego oczy zmrużyły się.

 

– Przepraszam, ale muszę iść. Mam umówioną randkę. – Patrzyła, jak zbiega w kierunku Rosiera, który na jego widok obnażył zęby.

 

– Snape, ty podły…!

 

– Tak, tak! Znacznie gorzej mnie nazywano i ze znacznie lepszych powodów. Chociaż nie. Gdyby się zastanowić, to nigdy nie byłem w lepszej sytuacji. Ulżyj sobie, mamy czas.

 

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •