Bez boga i bez wódki, ateizm, humanizm, laicyzm

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

Bez Boga i bez wódki

31 mar, 11:39 Uwe Buse /

Fot. Getty Images/FPM

Zderzenie religii to jeden z największych konfliktów naszych czasów. W środku Afryki, w etiopskiej wiosce Awra Amba panuje zaś wzorowy pokój. Chrześcijanie i muzułmanie wyrzekli się swojej wiary, by móc zgodnie żyć razem.

Rolnik siedzi na ziemi przy piwie, warzonym w starej beczce i podawanym w zgniecionej puszce po pomidorach. – Oni w tej wsi żyją jak zwierzęta – mówi. – Nie wierzą ani w Jezusa, ani w Allaha.

Najstarszy z plemienia spędza wczesne przedpołudniowe godziny w swoim domu. – Potępiamy mieszkańców wsi – oznajmia. – Oni zabrali nam nasze kobiety.

Chudy imam, od dwóch lat służący jako celebrans i opiekun duchowy, siedzi przed meczetem i stwierdza: – Tych z wioski należałoby zabić, Allah by to pochwalił. Słuchający go mężczyźni i młodzi chłopcy skwapliwie potakują.

Owi trzej mężczyźni mieszkają w sąsiedztwie Awra Amba w północno-wschodniej Etiopii, dziesięć godzin jazdy samochodem od etiopskiej stolicy Addis Abeby. Stoi tu około 80 chat, zbudowanych z gliny i popiołu na jałowej ziemi prawie 2 tysiące metrów nad poziomem morza.

Gmina liczy 430 mężczyzn, kobiet i dzieci. Ostatnio mają tu wielu gości, nie wrogów, lecz przyjaciół, którzy często stają się ich prawdziwymi fanami. Przybywają tu socjolodzy, badacze nędzy, ludziez organizacji pomocowych, a także zwyczajni turyści z Ameryki, Europy, Bliskiego i Dalekiego Wschodu i oczywiście również z Afryki.

Wszyscy usłyszeli lub przeczytali o tej wiosce w internecie, na blogach naprawiających świat, i są ciekawi, bo jest to coś zupełnie innego, niż kojarzy się nam zwykle z Afryką. Tutaj nikt już nie głoduje, nawet w latach, gdy żniwa są kiepskie, nie pije się alkoholu i już się nie wierzy – ani w Jezusa Chrystusa, ani w Allaha, ani w Brahmę, Wisznu czy Śiwę. Tu pracuje się, wspólnie ina jedną kasę, przez siedem dni w tygodniu i 364 dni rocznie –tylko 11 września, etiopskie święto Nowego Roku, jest dniem wolnym.

Bez religii, alkoholu, wyzyskiwania kobiet – oto dziwaczna mieszanka, próba stworzenia takiej utopii, jak protestantyzm bez Boga albo komunizm bez wódki. Mimo to ateiści i socjaliści odwiedzają to miejsce, podobnie jak działaczki ruchów kobiecych iobrońcy przyrody. Nawet liberałowie znajdą tu coś dla siebie, bo wioska jest niezależna od etiopskiego państwa. Jedynie fanatycy religijni i alkoholicy praktycznie w ogóle się tu nie pokazują.

Dzięki swojej wydajności mieszkańcy Awra Amba żyją w zaskakującym dobrobycie – jak na standardy panujące w tym kraju. Nie tylkonie brakuje im pożywienia, ale mają też co na siebie włożyć, są pieniądze na wizyty u lekarza i medykamenty. Dzieci nie pracują, lecz chodzą do szkoły, drogi są w nocy oświetlone, w miejscowej kawiarni stoi telewizor i telefon. I wszystko to udaje się bez darowizn z zagranicy czy pomocy rządu. Tu wydarzył się afrykański cud i przybysze z całego świata przyjeżdżają do owej wsi, aby go zgłębić.

Dziś jest tutaj dwóch profesorów z Zurychu, mają spotkać się z 20-letnią Tinbualel Uibrie, zamężną, przyszłą matką i przewodniczką po wiosce. Wita gości po angielsku, robi to rutynowo, wie, czego życzą sobie przybysze z Europy. Pierwsze minuty przechadzki po wiosce poświęcone są miejscowej architekturze, która spełnia zasady trwałości.

Tinbualel Uibrie pokazuje nam dom czteroosobowej rodziny, ściany są tu z gliny, łóżka także, podobnie jak szafa, stół, ławy do siedzenia i piec, naktórym się gotuje i który ogrzewa wnętrze. Wszystko gliniane, w stu procentach naturalne. – I pochodzi z tego regionu – zapewnia przewodniczka. Obaj profesorowie wyglądają na zachwyconych.

(…) Następnie udajemy się do miejscowego domu starców, do manufaktury, gdzie wytwarza się tkaniny i młyna obok nowych budynku szkoły, które nie są z gliny. Zwiedzanie kończy się w domu zebrań, goście mogą wpisać się do księgi pamiątkowej i zadać kilka pytań przy filiżance gorącej, słodkiej herbaty. Pytania te to głównie: Jak to się dzieje, że w tej wsi nikt nie cierpi głodu?W jaki sposób przezwyciężyliście biedę? Jak udało wam się coś, co nie powiodło się w tylu innych miejscach w Afryce? Na czym polega różnica? Odpowiedź Tinbualel Uibrie jest krótka: – Ta różnica to Zumra Nuru.

Zumra Nuru jest założycielem Awra Amba, mężczyzną w wieku sześćdziesięciu kilku lat, pięciokrotnie rozwiedzionym, który nosi osobliwą kosmatą czapkę – tylko dlatego, że nie ma takiej nikt inny. Jest analfabetą, agnostykiem i uparciuchem, który nie zwraca uwagi na to, że jego pomysły mogą wydawać się innym absurdalne czy niebezpieczne.

(…) Jego przekonania wzięły się stąd, że ani jego rodzice, ani mieszkańcy rodzinnej wsi nie potrafili odpowiedzieć mu na trzy proste pytania. Dlaczego istnieje chrześcijaństwo i islam, skoro wyznawcy obu tych religii wierzą w tego samego Boga? Dlaczego kobieta ma być podporządkowana mężczyźnie, skoro oboje stworzył podobno Bóg? Dlaczego tego, co mamy, nie dzielimy z tymi, którzy mają mniej, skoro powinniśmy wszyscy być braćmi i siostrami?

Rygoryzmowi moralnemu dorastającego chłopca dorośli nie byli w stanie niczego przeciwstawić, dlatego też Nuru w końcu opuścił wieś, by jako samozwańczy reformator odszukać ludzi myślących podobnie jak on.

Wędrował tak przez pięć lat, a potem wrócił, przybity, bez jednego nawet zwolennika. Rodzice myśleli, że jest już wyleczony i teraz zacznie myśleć i postępować jak normalny człowiek. Nuru podsycił te nadzieje, prosząc ich, by wyszukali mu żonę. Znaleźli ją, w tej samej wsi, małżeństwo przetrwało rok. Żona numer jeden opuściła Nuru, bo uznała go za wariata – większość swoich pierwszych zbiorów z pola rozdał ubogim.

Małżonka numer dwa pochodziła z innej wioski, ale i ona porzuciła męża z powodu jego wybujałej działalności dobroczynnej. Podobnie było z żonami numer trzy, cztery i pięć. Gdy w okolicy nie można już było znaleźć kobiety, która by się nim zainteresowała, Nuru odszedł i znów postanowił zostać kaznodzieją swojej sprawy. Tym razem sprzedawał słuchaczom odchudzoną wersję swego światopoglądu, skreślił na razie zlikwidowanie wszelkich religii i równouprawnienie kobiet – zachwalał jedynie wspólne gospodarowanie.

Posłuch znalazł w wiosce Alewitów, liberalnego odłamu islamu, w każdym razie u części jej mieszkańców. Opuścił to miejsce wraz z 70 kobietami i mężczyznami i w 1980 roku na ugorze w prowincji Amhara stworzyli wieś Awra Amba. Tak opowiada szejk Bedrin Seidi Hassan, najstarszy z plemienia Alewitów w tym regionie. Widać po nim, że ma mu za złe zwłaszcza zwerbowanie tutejszych kobiet.

Sam Nuru owe zarzuty kwituje jedynie wzruszeniem ramion. – Ludziom nie podobały się moje idee – mówi krótko.

Po założeniu wsi nadeszły jednak ciężkie czasy. Dzielono się głównie głodem, trudno było o ziemię, sąsiedzi zachowywali się wrogo, nie chcieli tu obcych, bo byli tak inni. Zarzucali im, że weszli nielegalnie w posiadanie gruntu, na którym stanęła Awra Amba. Zdarzały się napady,a gdy ludzie widzieli Nuru lub któregoś z jego zwolenników, w ruch szły kamienie.

Pomocy od policji, od państwa nie można było się spodziewać – wręcz przeciwnie. Krajem rządziła wówczas marksistowska junta, której nie interesowały rywalizujące ze sobą grupy społeczne. Gdy Nuru pod koniec lat osiemdziesiątych usłyszał, że jako kontrrewolucjonista powinien zostać aresztowany, postanowił stąd uciekać. Bez niego Awra Amba szybko przestała istnieć.

W 1991 roku skończył się komunistyczny reżim i krótko potem przywódca powrócił do wioski. Zaczął jej odbudowę, wspólnie z tymi, którzy wrócili tak jak on. Znowu były lata pełne wyrzeczeń, ale tym razem notowano postęp, nowy rząd w Addis Abebie nie był już wrogo nastawiony, lecz po prostu obojętny, konflikty z sąsiadami po wielu rozmowach straciły na sile, zapanowało zawieszenie broni.

Dziś Awra Amba to modelowy projekt kraju, turystyczna atrakcja prowincji Amhara, wraz z XIV-wiecznym klasztorem i kilkoma gorącymi źródłami oraz warzęchą, gatunkiem ptaka, który spędza tu zimę. Niektórzy z odwiedzających nie szukają przewodnika, lecz mają nadzieję, że będą mogli zostać tu na stałe. Większość z nich pochodzi z innych regionów Etiopii, często są tu kobiety, jak Enat Ahemed.

Poślubiła ona mężczyznę, którego wcześniej nie znała i który ją bił. Wytrzymała z nim osiem lat, urodziła syna, a potem uciekła razem z dzieckiem. Zamieszkała na południowym wschodzie kraju, do Awra Amba było stamtąd daleko, ale dzisiaj siedzi przed biedniutką, pochyloną chatką, która nie ma nic wspólnego z poprawnymi pod względem ekologicznym domkami z gliny. Zastanawia się, czy to była mądra decyzja, by tu przyjechać, bo teraz żyje w Awra Amba i musi trzymać się jej zasad. Nie jest jednak częścią wioskowej wspólnoty.

Imiona jej i synka znajdują się na liście oczekujących, jaką się tutaj prowadzi. Ten, kto znajdzie się na owej liście, może mieć nadzieję, że kiedyś stanie się pełnoprawnym mieszkańcem Awra Amba. Zanim zostanie to postanowione, nowo przybyli powinni sami zobaczyć, jak zarabia się tu pieniądze potrzebne do życia. Enat Ahemed pracuje jako kucharka miejscowego nauczyciela, zatrudnia się też do roboty za dniówkę. Jest tu już od dwóch lat i liczyła na to, że w tym roku zostanie przyjęta do wspólnoty.

Ale nie jest jedyną, która czekała i miała nadzieję. Wśród jej rywali byli Sinedu Ibri, który prowadzi sklep spożywczy w najbliższym miasteczku, żonaty, z czwórką dzieci, oraz Deneke Ahemed, podobnie jak ona przybyły z południa i z nią niespokrewniony. Ma on 45 lat i cierpi na poważne nadciśnienie, dlatego nie bardzo może pracować. Obawiał się, że z rolnika stanie się żebrakiem, dlatego wraz z żoną i dziećmi wyruszył w drogę do Awra Amba.

Sensowniej byłoby przyjąć zdolną do pracy samotną matkę albo przedsiębiorczego właściciela sklepu. Wybrano jednak chorego Ahemeda, „wlaśnie dlatego, że jest chory i potrzebuje pomocy“ – mówi przewodniczka Tinbualel Uibrie. Matka i sklepikarz mają dość sił, by o siebie zadbać.

Deneke Ahemed pracuje teraz jako pomocnik w oborze. Zanim został oficjalnie członkiem tutejszej społeczności, jeszcze raz wyjaśniono mu obowiązujące tutaj zasady. Od tej pory będzie pracował razem z innymi od ósmej rano do piątej po południu, pozostały czas ma do własnej dyspozycji i może sam zarobić pieniądze, na przykład tkając materiały. Jeśli po odliczeniu wszystkich kosztów pod koniec roku okaże się, że wspólnota osiągnęła zysk, zostanie on rozdzielony między wszystkich dorosłych mieszkańców. W zeszłym roku wypadło po 150 euro na osobę.

W Awra Amba nie toleruje się spożywania alkoholu i uprawiania kultów religijnych, nie ma tu żadnego kościoła ani meczetu, nie ma wesel i chrzcin, nie obchodzi się niedzieli ani żadnych innych świąt. Pogrzeby są dozwolone, ale może w nich uczestniczyć jedynie dwóch najbliższych krewnych zmarłego. Ciało bez żadnej ceremonii grzebie się w ziemi, nie wolno stawiać krzyży ani nagrobków.

Zumra Nuru sam opracował wszystkie reguły, szczególnie zależało mu na przepisach antyalkoholowych i antyreligijnych. Jak twierdzi, wystarczy spojrzeć na codzienne wiadomości, by stwierdzić, że religie powodują więcej nieszczęścia niż pokoju. W Egipcie muzułmanie mordowali koptów, w Iraku sunnici wyrzynali szyitów i na odwrót, w Indiach hinduiści pozbawiali życia muzułmanów, na Bliskim Wschodzie żydzi i Palestyńczycy walczą ze sobą od pół wieku. ­– Bez religii świat byłby lepszy – stwierdza Nuru.

W równie zdecydowany sposób opowiada się przeciwko innym wielkim pocieszycielom ludzkości. – Alkohol powoduje przemoc domową, promiskuityzm i rozprzestrzenianie się AIDS.

Wszystko to jest nie do zaakceptowania, dlatego w sprawach alkoholowych obowiązuje zasada: dwa razy udziela się danej osobie upomnienia, za trzecim razem niepoprawny grzesznik musi odejść. To zamach na wolność człowieka, ale dzięki temu wieś z roku na rok rozkwita, powoli, ale stale. A im większy rozwój, tym bardziej rośnie grono zazdrośników.

Jakieś dwa kilometry stąd, przy wyasfaltowanej drodze znajduje się plac targowy. Swoje usługi pod gołym niebem oferują tu mężczyźni ostrzący noże, kowale rozpalają ogień, chłopi sprzedają pomidory i chili. Handluje się tu ziołami, ryżem w workach, plastikowymi sandałami i zużytymi butelkami po wodzie. Plac otacza kilkadziesiąt budek z blachy lub zbitych z desek, przed połową z nich znajduje się kij wbity w ziemię z przyczepionym do niego plastikowym kubkiem – to znak, że mieści się tu knajpa.

 W środku nie ma żadnych mebli, biegają tu kury, je się, siedząc na podłodze, do picia podaje się herbatę lub wódkę czy piwo własnej produkcji. Herbata smakuje jak herbata, wódka jak wódka, w piwie pływają jakieś dziwne rzeczy, ale też jest całkiem dobre.

W jednej z takich knajpek siedzi w kucki Alemu Yesmaw, przed nim stoi piwo w puszce po pomidorach. Yesmaw jest rolnikiem,chrześcijaninem, i przychodzi tu regularnie – knajpę prowadzi jego siostra. (…)

Jemu i siostrze Awra Amba wydaje się podejrzanym miejscem, kto może wiedzieć, co ci bezbożnicy naprawdę robią, w nocy i między sobą – mówi. Żadne z nich nigdy tam jeszcze nie było.

Parę chat dalej siedzą przy piwie muzułmanie, dwóch z nich zamawia do tego jeszcze wódkę. Oni też nie byli nigdy w Awra Amba, ale są pewni, że nie dzieją się tam uczciwe rzeczy. Mężczyźni wykonują podobno kobiece prace, a kobiety męskie. Allahowi by się to nie spodobało, on wcześniej czy później ześle karę na tę wieś.

Za możliwe narzędzie do tego celu imam Mohammed Mota uważa siebie samego. Stoi przed swoim meczetem i zanim odpowie na jakiekolwiek pytanie, zadaje własne: – Czy jesteś muzułmaninem? Gdy odpowiedź brzmi: „Nie, chrześcijaninem”, ociąga się przez chwilę, ale potem postanawia jednak zostać i porozmawiać.I on nie był nigdy w Awra Amba i  nie widzi żadnego powodu, by miał się tam wybrać.

W tej wiosce żyją ludzie niewierzący, a jego zdaniem w kwestii, co należy z takimi zrobić, Koran jest jednoznaczny. –Trzeba ich zabić, ale w tej chwili tu, w Etiopii, nie jest to możliwe. Nie jesteśmy u władzy.

(…) Gdy zapytać Zumrę Nuru, jak układają się obecnie stosunki z sąsiadami, najpierw milknie, a po chwili stwierdza: – Och, dobrze.

Jego niechęć do zgłębiania tego tematu może mieć związek z domem, jaki niedawno postawiono na pobliskim wzgórzu. Jest to prosty budynek, cztery ściany i dach. Nie ma minaretu, a jednak to meczet. W piątki jest w nim mnóstwo ludzi, mimo mozolnej wspinaczki oraz faktu, że u stóp wzgórza jest inny meczet.

W Awra Amba budowlę tę uważa się za pogróżkę. Ze szczytu wieś wygląda na maleńką i kruchą. Nuru twierdzi, że meczet go jedynie denerwuje, nic ponadto.

Następnie podnosi się, ma spotkanie poza wioską. Z cienia drzewa wychodzi mężczyzna i idzie za nim. Ma przy sobie broń – to jego ochroniarz.

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •