Bester Alfred - Fahrenheit radośnie, Bester Alfred

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alfred Bester - FAHRENHEIT RADOŚNIE
On nie wie, którym z nas teraz jestem, ale oni znają jedną prawdę. Wolno posiadać tylko
siebie. Zbudować własne życie, żyć własnym życiem i umrzeć własną śmiercią... albo umrze
się czyjąś.
Ryżowe pola Paragonu III rozciągają się na setki mil, jak szachownica tundry, niebiesko-
brązowa mozaika pod palącym pomarańczowym niebem. Wieczorem chmury kłębią się jak
dym, a kłosy szemrzą i szeleszczą.
Długi szereg mężczyzn szedł wzdłuż ryżowisk tego wieczoru, kiedy uciekliśmy z Paragonu
III. Byli milczący, uzbrojeni i baczni; długi szereg pociemniałych figur majaczących na tle
dymiącego nieba. Każdy z nich miał na sobie pas walkie-talkie, słuchawkę przymocowaną do
ucha, mikrofon przy szyi i jaśniejący mały ekran jak zielone oko zegarka, przypięty do
przegubu ręki. Zwielokrotnione ekrany pokazywały tylko ich zwielokrotnione ścieżki poprzez
kłosy. Szmer i chlupot kroków był jedynym dźwiękiem w słuchawkach. Mężczyźni odzywali
się rzadko, niskimi mruknięciami, zwracając się do wszystkich.
- Tutaj nic.
- Co znaczy "tutaj"?
- Pola Jensona.
- Za bardzo zbaczacie na zachód.
- Czy ktoś sprawdził ryż Grimsona?
- Tak. Nic.
- Nie mogła odejść tak daleko.
- Mogła być niesiona.
- Myślicie, że ona żyje?
- Dlaczego miałaby nie żyć?
Powolny refren wędrował tam i z powrotem wzdłuż rozciągniętego szeregu naganiaczy
idących w stronę przydymionego zachodu słońca. Ich linia odchylała się czasami jak wijący
się wąż, ale ani na chwilę nie ustawał uparty marsz naprzód. Stu ludzi rozstawionych co
pięćdziesiąt stóp. Pięć tysięcy stóp złowieszczego szukania. Cała mila rozdrażnionej
determinacji ciągnąca się ze wschodu na zachód przez krąg gorąca. Nadszedł wieczór. Każdy
z nich zapalił reflektor. Wijący się wąż zamienił się w naszyjniki migocących diamentów.
- Tutaj pusto. Nic.
- Tu nie ma nic.
- Nic.
- Co z polami Allena?
- Teraz je przeszukują.
- Myślicie, że minęliśmy się z nią?
- Może.
- Zawrócimy i sprawdzimy.
- To by zajęło całą noc.
- Pola Allena puste.
- Do diabła! Musimy ją znaleźć.
- Znajdziemy.
- Jest tutaj. Sektor siódmy. Zestroić się ze mną.
Linia zatrzymała się. Diamenty zamarły w upale. Zapadła cisza. Każdy z mężczyzn
wpatrywał się we własny jaśniejący ekran nastawiony na sektor siódmy. Wszyscy
obserwowali to samo. Wszystkie ekrany pokazywały małą nagą figurkę zanurzoną w
błotnistej wodzie pola. Tuż obok niej napis na metalowym słupku wskazywał właściciela:
VANDALEUR. Końce linii zakolem zamknęły się na polu Vandaleura. Naszyjnik zmienił się
w skupisko gwiazd. Stu mężczyzn otoczyło małe nagie ciało nieżywego dziecka na ryżowym
polu. W jej ustach nie było wody. Na jej gardle - ślady palców. Ciało poranione. Zakrzepła n~
skórze krew sucha i twarda.
- Nie żyje od trzech, czterech godzin.
- Jej usta są suche.
- Nie utopiono jej. Pobito ją na śmierć.
W ciemnym upale wieczoru mężczyźni cicho przeklinali. Podnieśli ciało. Jeden z nich
zatrzymał innych i wskazał na paznokcie dziecka. Musiała walczyć ze swym mordercą. Pod
paznokciami widać było strzępki skóry i kropelki czerwonej krwi - płynnej, nie zakrzepłej.
- Ta krew powinna być również skrzepnięta.
- Dziwne.
- Wcale nie takie dziwne. Jaki rodzaj krwi nie krzepnie?
- Androidów.
- Wygląda na to, że jeden z nich ją zabił.
- Vandaleur ma androida.
- Nie mógł jej zabić android.
- To krew androida pod jej paznokciami.
- Policja to sprawdzi.
- Policja udowodni, że mam rację.
- Przecież androidy nie mogą zabijać.
- Ale to krew jednego z nich. Nie widzisz?
- Androidy nie mogą zabijać. Tak są zrobione.
- Wygląda na to, że jeden android został źle zrobiony.
- Chryste Panie!
Termometr tego dnia pokazywał wspaniale 92,2° Fahrenheita.
Siedzieliśmy więc - James Vandaleur i jego android - na pokładzie Paragon Queen, lecąc w
kierunku Megastera V. James Vandaleur liczył swoje pieniądze i płakał. Obok niego, w
kabinie drugiej klasy, siedział jego android, wspaniały syntetyczny stwór o klasycznych
rysach i niebieskich oczach. Na czole androida widać było wyrastające ze skóry literki WZ,
co oznaczało, że był to jeden z rzadkich wielozdolnościowych egzemplarzy, mający wartość
rynkową około 57 tysięcy dolarów. Siedzieliśmy więc, płacząc, licząc i spokojnie obserwując.
- Tysiąc dwieście, tysiąc czterysta, tysiąc sześćset. Tysiąc sześćset dolarów - Vandaleur
płakał. - To wszystko. Tysiąc sześćset dolarów. Mój dom wart był dziesięć tysięcy. Ziemia
była warta pięć. Miałem meble, samochody, obrazy, druki, miałem samolot, miałem... A teraz
mam tysiąc sześćset dolarów. Jezu!
Zerwałem się od stołu i odwróciłem się do androida. Wyciągnąłem pasek ze skórzanej
torby i zacząłem bić nim androida. Nie poruszył się.
- Muszę ci przypomnieć - powiedział android - że moja obecna wartość rynkowa sięga 57
tysięcy dolarów. Muszę cię ostrzec, że narażasz na niebezpieczeństwo przedmiot bardzo
wartościowy.
- Ty przeklęta zwariowana maszyno! - krzyczał Vandaleur.
- Nie jestem maszyną - odpowiedział android. - Robot jest maszyną. Android jest
chemicznym tworem z syntetycznych tkanek.
- Co cię napadło? - krzyczał Vandaleur. - Dlaczegoś to zrobił? Żeby cię piekło pochłonęło!
- bił androida bezlitośnie.
- Muszę ci przypomnieć, że nie można mnie ukarać - powiedział. W syntezie organizmu
androidów pominięto syndromy przyjemności i bólu.
- To dlaczego ją zabiłeś? - krzyknął Vandaleur. - Jeżeli nie dla przyjemności zabijania, to
dlaczego...
- Muszę ci przypomnieć - powiedział android - że kabiny drugiej klasy w tych statkach nie
są dźwiękoszczelne.
Vandaleur opuścił pasek i stał, ciężko oddychając, z wzrokiem wbitym w twora, którego
był właścicielem.
- Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego ją zabiłeś? - spytałem.
- Nie wiem - odpowiedział.
- Zaczęło się od złośliwych żartów. Drobnych spraw. Małych szkód. Już wtedy
powinienem się domyśleć, że coś jest z tobą niedobrze. Androidy nie potrafią niszczyć. Nie
potrafią szkodzić. One...
- W syntezie organizmu androidów pominięto syndromy przyjemności i bólu.
- Potem było podpalenie. Potem poważne szkody. Potem napad... ten inżynier na Rigelu.
Za każdym razem coraz gorzej. Za każdym razem szybciej musieliśmy uciekać. A teraz
morderstwo. Chryste Panie! Co ci jest? Co się stało?
- W mózgu androidów nie umieszczono przekaźników samokontroli.
- Po każdej ucieczce staczaliśmy się niżej. Spójrz na mnie. W kabinie drugiej klasy. Ja,
James Paleologue Vandaleur. Kiedyś mój ojciec był najbogatszy... A teraz tysiąc sześćset
dolarów całego dobytku. To wszystko, co mam. I ciebie. Żeby cię diabli wzięli!
Vandaleur podniósł pasek, by znów uderzyć androida, ale zgra go opuścił i opadł na fotel,
szlochając. W końcu jednak opanował się.
- Instrukcje! - powiedział.
Wielozdolnościowy android zareagował natychmiast. Wstał i czekał na rozkaz.
- Nazywam się teraz Valentine. James Valentine. Zatrzymałem się na Paragonie III tylko na
jeden dzień, by się przesiąść na ten statek do Megastera V. Mój zawód: reprezentuję
właściciela androida WZ i wynajmuję tego androida w jego imieniu. Cel podróży: osiedlenie
się na Megasterze V. Przerób dokumenty.
Android wyjął z torby paszport Vandaleura i inne dokumenty. Wziął pióro i atrament i
usiadł przy stole. Dokładnie, bezbłędną ręką - ręką, która mogła kreślić, pisać, malować,
rzeźbić, grawerować, tworzyć i budować starannie fałszował papiery Vandaleura. Jego
właściciel patrzył na mnie z rozpaczą.
- Tworzyć i budować - mamrotałem - a teraz niszczyć. Boże Święty! Co teraz zrobię? Jezu!
Gdybym się tylko mógł ciebie pozbyć! Gdybym nie musiał z ciebie żyć! Boże! Gdybym
zamiast ciebie odziedziczył trochę odwagi...
Dallas Brudy była najlepszą projektantką biżuterii na Magasterze. Była niską, krępą,
amoralną nimfomanką. Wynajęła wielozdolnościowego androida Vandaleura i kazała mi
pracować w swoim sklepie. Uwiodła Vandaleura. Którejś nocy w swoim łóżku spytała
znienacka:
- Nazywasz się Vandaleur, prawda?
- Tak - wyjąkałem. - Nie. Nie. Nazywam się Valentine. James Valentine.
- Co się stało na Paragonie? - pytała Dallas Brady. - Myślałam, że androidy nie potrafią
zabijać ludzi i niszczyć rzeczy. W czasie syntezy umieszcza się w nich system specjalnych
Dyrektyw i Hamulców. Każde przedsiębiorstwo gwarantuje, że nie mogą zrobić nic złego.
- Valentine! - upierał się Vandaleur.
- Och, przestań - powiedziała Dallas Brady. - Od tygodnia już wiem. Przecież nie nasłałam
na was glin.
- Nazywam się Valentine.
- Udowodnij. Chcesz, żebym zawołała gliny? - Dallas uniosła się i sięgnęła po telefon.
- Na miłość Boską! Dallas! - Vandaleur poderwał się i próbował wyrwać jej telefon.
Odpychała go, śmiejąc się z niego, aż opadł i zaczął szlochać ze wstydu i bezsilności.
- Jak się domyśliłaś? - spytał w końcu.
- Pełno o tym w gazetach. I Valentine jest trochę za podobny do Vandaleur. To nie było
najmądrzejsze.
- Nie, nie było. Nie jestem zbyt mądry.
- Twój android ma niezłą listę na sumieniu. Napad. Podpalenie. Niszczenie. A co się stało
na Paragonie?
- Porwał dziecko. Zabrał ją na pola ryżowe i zamordował.
- Zgwałcił ją?
- Nie wiem.
- W końcu was znajdą.
- Myślisz, że nie wiem? Chryste Panie! Od dwóch lat uciekamy. Siedem planet w dwa lata.
W ciągu tych dwóch lat straciłem przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy dolarów, za każdym
razem porzucając, co miałem.
- Lepiej sprawdź, co jest w nim nie w porządku.
- Jak? Mam go oddać klinice do przeglądu? Co bym im powiedział? Mój android zaczął
mordować. Naprawcie go. Od razu zawołaliby policję. Zacząłem drżeć. - Zdemontowaliby go
w ciągu jednego dnia. A mnie by pewnie zamknęli za udział w morderstwie.
- Dlaczegoś go nie naprawił, zanim zaczął mordować?
- Nie mogłem ryzykować - Vandaleur tłumaczył wzburzony. - Jakby się zaczęli bawić w
lobotomię, w przemiany chemiczne, w operacje hormonalne, mogliby zniszczyć jego
zdolności. I co by mi zostało do wynajmowania? Jak bym się utrzymywał?
- Mógłbyś sam pracować. Ludzie to robią, zauważyłeś?
- Jak pracować? Wiesz sama, że do niczego się nie nadaję. Jakże mógłbym konkurować z
wyspecjalizowanymi androidami i robotami? Nikt nie może, chyba że się ma wybitny talent
do czegoś szczególnego.
- Tak. To prawda.
- Całe życie mój stary mnie utrzymywał. Żeby go... Musiała mu się noga podwinąć tuż
przed śmiercią. Niczego oprócz androida mi nie zostawił. Mogę się utrzymywać tylko z jego
zarobków.
- Lepiej go sprzedaj, zanim gliny was złapią. Mógłbyś się utrzymać z pięćdziesięciu
tysięcy. Sprzedaj go i zainwestuj.
- Na trzy procent? Tysiąc pięćset rocznie? Kiedy android zwraca rocznie piętnaście procent
swojej wartości? Osiem tysięcy co rok. Tyle zarabia. Nie, Dallas. Muszę się go trzymać.
- A co zrobisz z jego napadami szaleństwa?
- Nic nie mogę zrobić... tylko czekać i modlić się. A co ty teraz zrobisz? - Nic. To nie moja
sprawa. Tylko zaraz... coś mi się należy za niemówienie o tym nikomu.
- Co?
- Android będzie pracował u mnie za darmo. Niech kto inny ci płaci, ja będę go miała za
darmo.
Wielozdolnościowy android pracował. Vandaleur zbierał opłaty. Starczało mu na wszystkie
wydatki. Jego oszczędności zaczęły rosnąć. Kiedy ciepła wiosna Megastera V zmieniła się w
upalne lato, zacząłem oglądać farmy i posiadłości. Za rok, dwa moglibyśmy tu osiąść na
stałe... jeśli żądania Dallas Brady nie stałyby się zbyt wygórowane.
Pierwszego gorącego dnia latem android zaczął śpiewać w pracowni Dallas Brady. Kręcił
się koło elektrycznego pieca, który w połączeniu z upałem z zewnątrz wypełniał sklep żarem.
Śpiewał starą melodię, popularną pół wieku temu:
Już nie wymkniesz się gorącu, nie.
Fajnie! Fajnie!
Swoje miejsce porzucaj,
Zwiewaj, zwiewaj
Spokojnie i dyskretnie,
Kochanie...
Śpiewał dziwnym, przerywanym głosem, a jego bezbłędne palce, splecione kurczowo za
plecami, drganiami wybijały swój własny dziwaczny rytm. Zdziwiło to Dallas Brady.
- Jesteś w dobrym humorze czy co? - spytała.
- Muszę ci przypomnieć, że w syntezie organizmu androidów pominięto syndromy
przyjemności i bólu - odpowiedziałem. - Fajnie! Fajnie! Zwiewaj, zwiewaj, spokojnie i
dyskretnie, kochanie...
Jego palce przestały drgać i podniosły ciężkie, stalowe obcęgi. Android zaczął nimi
grzebać w żarzącym się palenisku pieca, pochylając się do przodu, by zajrzeć głębiej.
- Uważaj, głupku! - krzyknęła Dallas Brady. - Chcesz tam wpaść? - Muszę ci przypomnieć,
że moja obecna wartość rynkowa sięga 57 tysięcy dolarów - powiedziałem. - Narażanie na
niebezpieczeństwo przedmiotów wartościowych jest zabronione. Fajnie! Fajnie! Kochanie...
Wyciągnął tygiel jaśniejącego złota z elektrycznego pieca, odwrócił się, zrobił parę
obrzydliwych pląsów wciąż idiotycznie śpiewając i chlusnął płynną złotą masą na głowę
Dallas Brady. Krzyknęła i upadła, jej włosy i ubranie stanęły w płomieniach, jej skóra pękała.
Android wijąc się i śpiewając, lał złoto dalej.
Zwiewaj, zwiewaj, spokojnie i dyskretnie, kochanie... - śpiewał i powoli lał i lał stopione
złoto. Potem wyszedł z pracowni i poszedł do hotelowego apartamentu Jamesa Vandaleura.
Nadpalone ubranie i wykręcone jakby w zakłopotaniu palce androida ostrzegły jego
właściciela, że zdarzyło się coś bardzo złego.
Vandaleur popędził do pracowni Dallas Brady, spojrzał, zwymiotował i uciekł. Starczyło
mi czasu, by zapakować jedną torbę i sprzedać parę rzeczy za dziewięćset dolarów. Wziął
kabinę trzeciej klasy na Megaster Queen, która odchodziła tego ranka na Lyra Alpha. Wziął
mnie ze sobą. Płakał i liczył pieniądze. I znowu zbiłem androida.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •