Bengdtson Frans Gunnar - Rudy Orm,

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

F.G. Bengdtsson

 

Rudy Orm

 

NA ZACHODNICH SZLAKACH

 

PROLOG

O TYM, JAK WIODŁO SIĘ GOLONYM GŁOWOM W SKANII ZA CZASÓW KRÓLA HARALDA SINOZĘBEGO

W iele niespokojnych duchów wyruszyło ze Skanii, z Bue i Va-gnem, by ponieść klęskę w Hjorungavaag, wiele innych znów poszło za Styrbjórnem do Uppsali i poległo tam wraz z nim. Gdy w ojczyźnie dowiedziano się, że nielicznych tylko można spodziewać się z powrotem, odśpiewano żałobne pienia i ustawiono pamiątkowe głazy, po czym wszyscy rozsądni ludzie orzekli zgodnie, że tak było właśnie najlepiej. Teraz bowiem można spodziewać się, że więcej będzie niż przedtem spokoju, no i mniej wypadków dokonywania zmian własności za pomocą oręża. Nadeszły lata urodzajne, obfitujące i w żyto, i w śledzia, i większość ludzi była zadowolona ze swego bytu. Ci zaś, którzy uważali, że zboża wschodzą zbyt wolno, szli na zyskowne wyprawy wojenne do Anglii i Irlandii i wielu z nich już tam pozostało.

Do Skanii zaczęli przybywać, tak z kraju Saksonów, jak i z Anglii, ludzie o ogolonych głowach, by głosić wiarę chrześcijańską. Mieli dużo do powiedzenia, a lud był zrazu ciekawy i słuchał ich chętnie, kobietom zaś przyjemnie było przyjmować z rąk przybyszów chrzest i otrzymywać przy tym w darze białe giezła. Wnet jednak przybyszom zabrakło giezeł, a ludzie przestali słuchać ich kazań, które wydawały się nudne i mało wiarygodne, zwłaszcza że głosiciele ich mówili chropawym językiem, jakiego nauczyli się w Hedeby lub na wyspach zachodnich, i robili skutkiem tego wrażenie niedorozwiniętych umysłowo.

7

Toteż chrześcijaństwo szerzyło się wolno. A ludzi o golonych głowach, którzy mówili dużo o miłości, a równocześnie pałali namiętną nienawiścią do bogów, chwytali niekiedy ludzie prawdziwie nabożni, zawieszali na świętych jesionach i po naszpikowaniu strzałami oddawali na żer ptakom Odyna. Innych zaś, którzy dotarli na północ aż do lasów Goingii, gdzie mieszkańcy nie byli tak nabożni, witano tam z radością i prowadzono związanych na rynki w Smalandii, gdzie wymieniano ich na woły i skóry bobrowe. W niewoli u Smalandczyków niektórzy z ludzi o golonych głowach zapuszczali włosy, wyrzekali się Jehowy i przykładali się dobrze do pracy. Ale większość pałała dalej pragnieniem obalenia bogów i chrzczenia kobiet i dzieci, woląc to od pracy w kamieniołomach i mielenia jęczmienia na żarnach. Toteż przysparzali swoim panom tyle kłopotu, że mieszkańcy Goingii rychło nie mogli uzyskać nawet dwóch trzyletnich wołków za księdza bez żadnej wady, nie dopłaciwszy dodatku w postaci soli czy wełnianych derek. Na pograniczu panowały wtedy nieprzychylne dla golonych głów nastroje.

Pewnego lata rozniosła się po całym państwie duńskim wieść, że król Harald Sinozęby przyjął nową wiarę. W młodości swej zrobił on już raz taką próbę, ale szybko się rozmyślił. Teraz jednak krok przemyślany został poważniej, bo król Harald był już dobrze posiwiały i od dawna męczyły go ciężkie bóle w krzyżu, tak że mało radości dawało mu piwo i kobiety. A mądrzy bis- ^. kupi, przysłani doń przez cesarza, nacierali go sadłem niedźwiedzim, któremu mocy przydawały imiona apostołów, zawijali go w owcze skóry i zamiast piwa poili święconym naparem z ziół. Kreślili mu też na piersiach znak krzyża i wypędzili z niego wielu diabłów, aż wreszcie ból ustąpił i król przyjął chrześcijaństwo. Mężowie boży zapowiedzieli przy tym, że króla spotka jeszcze gorsza kara, jeśliby znów podjął krwawe ofiary lub okazał się mało gorliwy w wierze. Toteż gdy król Harald nabrał wigoru i mógł znowu wziąć do łoża młodą mauretańską niewolnicę, przysłaną mu w dowód przyjaźni przez króla Corku, Olofa z Klejnotami, rozkazał, by wszyscy dali się ochrzcić. I jakkolwiek mowa taka mogła wydawać się czymś dziwnym w ustach kogoś, kto sam wywodził się od Odyna, wielu usłuchało jego rozkazu, gdyż rządził długo i szczęśliwie i miał dlatego duży mir w kraju. Naj-

8

surowsze kary nałożył Harald na tych, co podnosili rękę na księży. W Skanii wzrosła też znacznie liczba tych ostatnich. Na równinach budowano kościoły, a starzy bogowie zaczęli tracić na znaczeniu, z wyjątkiem wypadków, gdy groziły burze na morzu lub choroby bydła.

Ale w Goingii śmiano się bardzo z tego wszystkiego. Albowiem ludność z lasów nadgranicznych bywa bardziej skłonna do śmiechu niż stateczny naród żyjący na gliniastych równinach. A już najbardziej śmiano się z rozkazów królewskich. W okolicach tych tylko nieliczni zdobywali władzę sięgającą poza długość ich prawego ramienia, a droga z Jellinge dó Goingii była daleka nawet dla najpotężniejszych królów. W dawnych dniach, za czasów Haralda Hildetanda oraz Ivara Długorękiego i jeszcze przedtem, królowie zwykli byli jeździć do Goingii, by w tamtejszych wielkich kniejach polować na tury, bardzo rzadko zaś w innych sprawach. Potem jednak tury znikły, a wraz z nimi skończyły się i królewskie odwiedziny. I jeśli któryś król, rozzłoszczony nieposłuszeństwem czy też zbyt chudymi wpływami z podatków, groził, że tam przyjedzie, otrzymywał zwykle odpowiedź, że żadne tury nie pojawiły się w tamtych okolicach, a w wypadku gdyby się ukazały, król będzie niezwłocznie powiadomiony i przyjęty przyjaźnie. Dlatego też u mieszkańców pogranicza utarło się powiedzonko, że dopóki nie powrócą tury, nie przyjedzie do nich żaden król.

W Goingii pozostało więc wszystko po staremu i chrześcijaństwo nie szerzyło się tam wcale. Księży, którzy się tam zapuszczali, sprzedawano w dalszym ciągu na drugą stronę granicy. Niektórzy mieszkańcy Goingii uważali jednak, że właściwie należałoby księży zabijać na miejscu i rozpocząć wojnę z chciwymi ludźmi z Sun-nerbo i Allbo, gdyż ceny płacone przez Smalandczyków nie dawały godziwego zysku.

CZĘŚĆ   PIERWSZA DŁUGA PODRÓŻ

I.   O KMIECIU TOSTE I JEGO GOSPODARSTWIE

IN a wybrzeżu ludzie żyli w wioskach, bo tak im się lepiej gospodarowało; a także dlatego, że dawało to poczucie większego bezpieczeństwa. Żeglarze bowiem, którzy opływali Skanię, podejmowali często próby napadów. Porywali się na nie zarówno ci, co na wiosnę wyruszali na dalsze wyprawy wojenne i chcieli się tanio zaopatrzyć w świeżą żywność, jak i ci, którzy w jesieni wracali pojaieudanych wyprawach z pustymi rękami do domów. Gdy nocą zauważono gromady napastników, którzy wylądowali na wybrzeżu, dęto w rogi, zwołując na pomoc sąsiadów. I ludzie ze spokojnej wioski potrafili czasem sami odebrać nieostrożnym przybyszom jedną czy dwie łodzie i mogli potem pochwalić się pokaźnym łupem przed wyruszającymi na zamorskie wyprawy, gdy ich długie łodzie powróciły już na leże zimowe.

Lecz dumni i bogaci kmiecie, którzy mieli własne łodzie, niełatwo godzili się na bliskość sąsiadów i najchętniej żyli w samotnych sadybach. Nawet bowiem wtedy, kiedy przebywali na morzu, zagród ich broniła dzielna czeladź pozostawiona w domu. W Ku-Uen wielu było takich zamożnych kmieci. Cieszyli się sławą bu-tniejszych od ludzi z innych stron. Kiedy siedzieli w domu, waśnili się ze sobą nieraz, jakkolwiek między sadybami dosyć było wolnej przestrzeni. Często jednak wyruszali w świat, gdyż od dzieciństwa patrzyli na morze jak na własne obejście, uważając, że sam sobie winien ten, kto się tam na nich natknie.

Żył w tamtych stronach kmieć nazwiskiem Toste, człowiek powszechnie szanowany i doświadczony żeglarz. Choć już w podeszłym wieku, wciąż jeszcze sam przewodził swojej łodzi i co lato wypływał w świat. Miał on krewnych w Limerick w Irlandii, pośród wikingów, którzy się tam osiedlili, i zwykle się tam udawał,

13

aby handlować lub dopomagać ich naczelnikowi, pochodzącemu z rodu Lodbroka *, w ściąganiu danin z Irów, a zwłaszcza z ich kościołów i klasztorów. Tłuste lata dla Wikingów w Irlandii zakończyły się od czasu, gdy Muirkjartach Skórzany Kołpak, ko-nung ** Connaught, objechał wyspę dokoła z tarczą zwróconą ku morzu. Tubylcy bowiem bronili się teraz lepiej niż przedtem i bardziej słuchali swych królów, tak że zebranie danin kosztowało wiele zachodu. Nawet przy kościołach i klasztorach, tak łatwych dawniej do plądrowania, pobudowano wysokie, kamienne wieże, w których księża zaszywali się ze swymi skarbami, tak że ich tam nie można było dosięgnąć ani ogniem, ani żelazem. Wielu z ludzi Toste wolałoby dlatego wyprawiać się do Austrii czy do Francji, gdzie czasy były wciąż jeszcze dobre i można było zdobyć więcej łupu z mniejszym wysiłkiem. Toste jednak czuł się najlepiej tam, gdzie przywykł, i uważał, że jest za stary, aby szukać szczęścia w krajach, których jeszcze nigdy nie oglądał.

Żona jego nazywała się Osa i pochodziła z okolic leśnych. Miała ostry język i trochę kłótliwe usposobienie, a Toste mawiał, że nie może jakoś zauważyć, aby z wiekiem charakter jej łagodniał, jak to zwykle dzieje się u mężczyzn. Osa była jednak dzielną gospodynią i dobrze zarządzała domem pod nieobecność męża. Urodziła mu pięciu synów i trzy córki. Z synami wszakże nie powiodło im się najlepiej. Najstarszy zginął w młodym wieku na jakimś weselu, kiedy w podchmielonym stanie chciał pokazać, że^ potrafi jeździć na byku. Drugiego morze zmyło z pokładu w czasie sztormu, kiedy po raz pierwszy wyruszył na wyprawę. Najgorsze jednak nieszczęście przytrafiło się z czwartym, który zwał się Are. Pewnego lata, w dziewiętnastym roku życia, zrobił dzieci żonom dwóch sąsiadów, w czasie gdy ci przebywali poza domem, i wywołał tym moc zamętu, stając się przedmiotem wielu kpin i drwin oraz dużych wydatków dla Toste, gdy zdradzeni mężowie wrócili do domów. Odtąd Are zmarkotniał i zaczął stronić od ludzi, aż wreszcie zabił człowieka, który za dużo pokpiwał sobie z jego dziarskości, i musiał uciec z kraju. Mówiono, że przyłączył się do

¦Lodbrok - duński wódz, który w IX wieku zdobył i złupił Paryż. **Konung - król, władca.

14

swijskich * kupców i udał się z nimi na Wschód, aby nie spotykać tych, co znali jego przygody. Od tej chwili zaginął o nim wszelki słuch. Osie przyśnił się kiedyś później kary koń o okrwawionych łopatkach, co uznała za znak, że Are nie żyje.

Pozostało im zatem tylko dwóch synów. Starszy miał na imię Odd i był krępym, mocno zbudowanym mężczyzną o krzywych nogach, silnym, krzepkim i ostrożnym w mowie. Wcześnie zaczął wyruszać z ojcem na morskie wyprawy i miał zdatną rękę do łodzi i miecza. W domu chodził zwykle skwaszony i zrzędził, ponieważ czas zimą okropnie mu się dłużył. Wtedy też dochodziło do sporów między nim a Osą. Odd zwykł mawiać, że ma już taką naturę, iż stęchłe solone mięso w łodzi smakuje mu lepiej niż świąteczna pieczeń na lądzie. Osa natomiast twierdziła, że nie zauważyła nigdy, aby gardził przysmakami, które stawiała na stole. W ciągu dnia tyle sypiał, że potem skarżył się, iż nie może spać w nocy, utrzymując, że nawet gdy weźmie do łoża dziewkę, niedużo mu to pomaga. Osa nie lubiła, gdy sypiał z jej dziewkami, gdyż od tego łatwo mogły stać się zarozumiałe i krnąbrne wobec swej chlebodawczyni. Mówiła, że Odd powinien się raczej ożenić. On jednak odpowiadał, że wcale mu się do żeniaczki nie spieszy. Najlepsze dla siebie kobiety spotkał w Irlandii, ale żadnej z nich nie mógł przecież zabrać z sobą do domu, gdyż, jak przypuszczał, zaraz zaczęłyby sobie skakać do oczu z Osą. Matkę drażniły te słowa i pytała, czy chciałby może, aby już umarła, na co jednak Odd potrafił odpowiedzieć, że niech robi, jak uważa, on nie chce jej dawać w tej sprawie żadnych rad, ale zniesie wszystko, co się stanie. Mimo że Odd wolno obracał językiem, Osie niełatwo przychodziło utrzymać się zawsze przy ostatnim słowie. Toteż zwykła mawiać, że doprawdy ciężko doświadczył ją los, zabierając jej trzech dobrych synów, a zostawiając właśnie tego, bez którego najłatwiej mogłaby się obejść.

Z ojcem zgadzał się Odd lepiej. I gdy tylko nadchodziła wiosna i wokół mostków w przystani zaczynało śmierdzieć smołą, humor jego się poprawiał. Czasem nawet próbował wtedy, choć szło mu to niesporo, układać pieśni o tym, że pole czeka gotowe pod pług,

* Swijowie - dawna nazwa Szwedów.

15

albo o tym, że morskie rumaki niebawem już poniosą go do krajów Południa.

Nigdy jednak Odd nie zdobył wielkiej sławy jako skald *, zwłaszcza zaś u będących na wydaniu córek okolicznych kmieci. Rzadko też widziano, aby oglądał się za siebie, wypływając na morze.

Jego brat był najmłodszym z wszystkich dzieci Toste i oczkiem w głowie matki. Nazywał się Orm. Szybko rósł i zrobił się wysoki i chudy jak szczapa, tak że Osa bardzo biadała nad jego mizernym wyglądem. Gdy tylko nie zjadł dużo więcej od kogoś z dorosłych, sądziła zaraz, iż go utraci, i lamentowała, że brak apetytu stanie się jego zgubą. Orm lubił jeść i nie narzekał zbytnio, gdy matka podsuwała mu najlepsze kąski. Za to Toste i Odd gderali niekiedy z powodu smakołyków, które tylko Ormowi przypadały w udziale. W dzieciństwie Orm parę razy chorował i Osa nie mogła odtąd nigdy uwierzyć, że zdrowiu jego nic nie zagraża, lecz stale krążyła wokół niego z lękiem i napomnieniami. Doprowadzała go też czasem do tego, że wierzył istotnie, iż dotknięty jest groźną chorobą, i domagał się świętej cebuli, zamawiań i podgrzanych glinianych naczyń, gdy tymczasem całą jego niedomogą było tylko przejedzenie jęczmienną kaszą i wieprzowiną.

Kiedy najmłodszy jej syn zaczął dorastać, Osie przybyło jeszcze trosk. Żywiła nadzieję, że zostanie znacznym człowiekiem i sławnym hovdingiem **. Często też podnosiła z zadowoleniem wobec Toste, że Orm zapowiada się na wielkiego i silnego mężczyznę i że jest tak roztropny w mowie, jak gdyby we wszystkim wdał się w matkę. Przepełniała ją jednak obawa przed niebezpieczeństwami, które mogą nań czyhać na męskich ścieżkach życia. Niejednokrotnie rozmawiała z nim o nieszczęściach, które spotkały jego braci, i musiał jej obiecywać, że się będzie wystrzegać byków, że będzie ostrożny na morzu i że nigdy nie będzie spać z kobietami należącymi do innych mężczyzn. Oprócz tego jednak było jeszcze tyle innych rzeczy, które mu się mogły przytrafić, że zatroskana matka nie umiała sobie znaleźć spokoju. Gdy Orm skończył lat szesnaście i miał wraz z innymi wyruszyć na morze, Osa zaka-

* Skald - poeta, pieśniarz. ** H Q v d i n g - wódz.

16

zała mu tego, mówiąc, żą jest jeszcze za młody i zbyt wątłego zdrowia. A kiedy Toste zapytał wówczas żonę, czy zamierza wychować syna na kuchennego hovdinga i babskiego bohatera, wpadła w taką furię, że Toste zląkł się i pozwolił jej robić, co się jej podoba, rad, że sam może jak najprędzej odpłynąć.

Owej jesieni Toste i Odd wrócili późno, straciwszy tylu z załogi, że niemal zabrakło im ludzi do wioseł. Mimo to byli zadowoleni i dużo mieli do opowiadania. W Limerick niewiele zyskali, gdyż konungowie iryjscy w Munster stali się tak potężni, iż tamtejsi Wikingowie mieli pełne ręce roboty, aby się samym bronić. Ale przyjaciele Toste, którzy znaleźli się tam ze swymi łodziami, spytali go, czy nie zechciałby wraz z nimi spróbować szczęścia na wielkim czerwcowym jarmarku, który odbywał się na midsom-mar * w Merioneth w Walii, w miejscu gdzie stopa wikingów nigdy jeszcze nie postała, dokąd jednak teraz można by się udać przy pomocy kilku pewnych przewodników, którzy właśnie się nadarzyli. Odd namówił ojca do wzięcia udziału w tej wyprawie, a i załoga skłaniała się chętnie do tego. W siedem łodzi wylądowali w Merioneth, pociągnęli trudnymi drogami w głąb kraju i niepostrzeżenie przybyli na jarmark. Doszło do ostrej walki, w której padło dużo ludzi. Wikingowie zwyciężyli i zdobyli wielki łup zarówno w towarach, jak i w brańcach. Następnie popłynęli do Corku, gdzie sprzedali jeńców, gdyż tam spotykali się od dawien dawna handlarze z wszystkich kątów świata, by przebierać wśród niewolników przywożonych przez wikingów. Także król Corku, Olf z Klejnotami, wielce sędziwy i mądry, kupował, choć sam chrześcijanin, tych, którzy mu się nadawali, by potem pozwolić krewnym wykupić ich z dobrym dlań zarobkiem. Z Corku Wikingowie popłynęli do domu w dużej sile, aby nie natknąć się na rozbójników morskich, do walki z którymi mało mieli ochoty z uwagi na zdziesiątkowane załogi i wielkie bogactwa, jakie wieźli. Bez szkody opłynęli Skagen, gdzie mieszkańcy Vikenu i Vestfoldu czyhali zwykle na wracające do domu łodzie, obiecując sobie bogaty łup.

Kiedy załoga otrzymała już swoją część zdobyczy, pozostało jeszcze dużo dla Toste. A gdy zważył srebro w zaciszu komory,

* Midsommar - najdłuższy dzień roku, 24 czerwca - odpowiednik sobótek świętojańskich.

:.'  - Budy Orm                                             jy

orzekł, że ostatnia podróż może być godnym zakończeniem jego wypraw i że w przyszłości zamierza nie opuszczać już domu, tym bardziej że kości zaczynają mu sztywnieć. Odd zajmie się wszystkim równie dobrze, jak on sam, zwłaszcza że będzie miał do pomocy Orma. Odd uznał słowa Toste za mądre, ale Osa powiedziała natychmiast, że wcale takimi nie są. Bo wprawdzie zdobyto dużo srebra, ale przy tylu gębach do wyżywienia w zimie - nie starczy tego na długo. A jak można przy tym zaufać Oddowi, czy nie przetrwoni całej zdobyczy na swoje irlandzkie kobiety, nie mówiąc już, że może w ogóle nie wrócić do domu? Toste powinien też zrozumieć, iż grzbiet mu zesztywniał od siedzenia przez całą zimę bezczynnie przy ogniu, a nie z powodu wypraw morskich. I ona ma dosyć - mówiła - gdy musi się potykać o jego wyciągnięte nogi przez pół roku. Nie może wprost pojąć, co się teraz zrobiło z mężczyznami. Albowiem jej własny stryjeczny dziadek, Sven o Szczurzym Nosie, wielki bohater z Goingii, padł, jak przystało na męża, w boju ze Smalandczykami w trzy lata potem, jak przetrzymał wszystkich w piciu na weselu swego najstarszego prawnuka. Dzisiaj zaś ona musi wysłuchiwać ględzenia o niedoma-ganiach od mężczyzn w sile wieku, którzy nie wstydzą się przyznawać, że chcieliby umrzeć leżąc na słomie jak krowy. Na razie Toste i Odd, i wszyscy, którzy z nimi wrócili, dostaną na powitanie dobrego, świeżo nawarzonego piwa, które na pewno będzie im smakować, a Toste powinien sobie wybić z głowy te grobowe myśli i wypić na intencję równie pomyślnej wyprawy w przyszłym roku. Później zaś przeżyją z sobą zgodnie zimę, byle tylko nikt jej nie złościł podobnie niemądrą gadaniną.

Kiedy Osa poszła przygotowywać piwo, Odd napomknął, że być może Sven o Szczurzym Nosie wybrał Smalandczyków jako mniejsze zło, jeśli wszystkie kobiety w tym rodzie tak się piekliły jak Osa. Ale Toste odparł na to, że wprawdzie przyznaje, iż w słowach Odda tkwi ziarnko prawdy, Osa ma jednak wiele zalet i on nie chce jej drażnić bez potrzeby, a i Odd nie powinien tego robić.

Owej zimy wszyscy zwrócili uwagę, że Osa chwilami chodziła koło swych zajęć blada i przygnębiona i że mniej mełła językiem niż zwykle. Dbała o Orma więcej niż kiedykolwiek, a czasem stawała wpatrzona w niego, jak gdyby ujrzała jakąś nadprzyrodzoną zjawę. Orm wyrósł już na wielkiego chłopa i mógł pod

18

względem siły współzawodniczyć z wszystkimi swymi rówieśnikami, a nawet z wielu starszymi od siebie. Miał rude włosy i delikatną cerę, szeroko rozstawione oczy, płaski nos i szerokie usta. Ręce jego były długie, a kark nieco przygarbiony. Zręczny i szybki, władał łukiem i oszczepem sprawniej od wielu innych. Łatwo wpadał w furię i umiał wtedy jak szalony rzucić się na tego, kto go rozdrażnił. I nawet Odd, który dawniej znajdował przyjemność w doprowadzaniu go do bladej wściekłości, stał się ostrożniejszy w obchodzeniu się z bratem, gdyż siła jego zaczynała stawać się niebezpieczna. Orm zazwyczaj jednak bywał spokojny i uległy, i wciąż jeszcze przyzwyczajony stosować się we wszystkim do woli matki, chociaż niekiedy kłócił się z nią, gdy uprzykrzyła mu się jej troskliwość.

Toste dał mu broń dojrzałego męża - miecz i szeroki topór - oraz dobry szlom, tarczę zaś Orm zrobił sobie sam. Gorzej było z kolczugą, gdyż żadna z tych, które mieli w domu, nie wchodziła na niego, a w kraju mało było teraz dobrych płatnerzy. Większość z nich bowiem wyjechała za granicę, do Anglii albo do jarla * w Rouen, gdzie im lepiej płacono. Toste był jednak zdania, że Orm może na razie zadowolić się skórzanym kaftanem, dopóki nie postara się o dobrą kolczugę w Irlandii, gdzie zawsze można we wszystkich portach tanio nabyć części zbroi po zabitych.

Gdy pewnego dnia siedzieli przy jadle, gwarząc o różnych sprawach, Osa położyła nagle głowę na skrzyżowanych ramionach i zaczęła płakać. Wszyscy zamilkli i patrzyli na nią, gdyż zaiste nieczęsto roniła łzy, a Odd zapytał, czy bolą ją zęby. Otarłszy zapłakaną twarz, zwróciła się do męża, wyrzucając mu, że wspominanie zbroi zmarłych wydaje jej się złym znakiem i że jest całkiem pewna, iż Orm zginie, gdy tylko wypłynie na morze. Trzy razy bowiem widziała go we śnie skrwawionego na ławie łodzi, a wszyscy wiedzą, że na jej snach można polegać. Dlatego prosi Toste, aby był dla niej dobry i nie narażał życia Orma niepotrzebnie, lecz pozwolił mu tego lata pozostać jeszcze w domu. Jej bowiem zdaniem, niebezpieczeństwo grozi mu właśnie teraz i jeśli zdoła je przeżyć, będzie może potem mniej na nie wystawiony.

Orm spytał, czy zdążyła zobaczyć we śnie, gdzie go raniono,

* Jarl - dygnitarz, zarządca prowincji, wódz.

2*

19

na co Osa odpowiedziała, że za każdym razem natychmiast się budziła ze zgrozy, pamięta jednak, iż miał zakrwawione włosy i bardzo bladą twarz. Sen ten przygnębiał ją ogromnie, coraz więcej za każdym nawrotem, lecz dopiero teraz zdecydowała się o tym opowiedzieć.

Toste siedział chwilę zamyślony, po czym rzekł, że nie zna się zbytnio na snach i nigdy się ich nie bał.

- Albowiem starcy mówią - dodał - że tak jak Prządki przędą, tak być musi. Kiedy jednak ty, Oso, śnisz ten sam sen po trzykroć, może jest to istotnie ostrzeżenie. A już dosyć synów straciliśmy. Dlatego nie będę ci się sprzeciwiał i Orm może jeszcze zostać w domu tego lata, jeśli sam tak zechce. Bo co do mnie, czuję teraz, że doskonale mogę wyruszyć jeszcze raz, i tak będzie może dla wszystkich najlepiej.

Odd poparł zdanie ojca, gdyż nieraz już zauważył, że sny Osy spełniały się. Tylko Orm nie był zachwycony tym, co postanowiono, ale przywykł słuchać matki w ważnych sprawach. A potem już o tym więcej nie mówiono.

Gdy nadeszła wiosna i dosyć mężczyzn z wiosek w głębi kraju dogadało się z Toste o miejsce w jego łodzi, odpłynął jak co roku z Oddem, a Orm został w domu. Boczył się na Osę i czasem udawał, że jest chory, aby ją nastraszyć, ale kiedy spieszyła z pomocą i lekami, zaczynał powoli sam w to wierzyć, tak że całe to udawanie mało mu sprawiało uciechy. A Osa nie mogła zapo- ^ rnnieć swego snu i mimo wszystkich trosk, których jej przyczyniał, rada była, że ma go w domu.

:^&/C^s<W/ao""a*9^a^^

II. O WYPRAWIE KRUKA I O TYM, JAK ORM WYJECHAŁ W SWOJĄ PIERWSZĄ PODRÓŻ

W czterdziestym roku władania króla Haralda Sinozębego, sześć lat przed najazdem Wikingów z Jomsborga na Norwegię, z Lister wypłynęły trzy łodzie o nowych żaglach i silnej załodze i skierowały się na południe, aby plądrować kraj Wenedów. Na czele wyprawy stał hovding nazwiskiem Kruk. Był to mąż czarniawy, wysoki, smukły i bardzo silny. Cieszył się dużym poważaniem w swoich okolicach, gdyż umiał snuć śmiałe plany, kpić z tych, którym się nie powiodło, i wyjaśniać, jak by to on sam lepiej dał sobie radę na ich miejscu. Choć dotąd nigdy niczego nie dokazał, czuł się w swoim żywiole, chełpiąc się tym, czego niebawem zamierza dokonać. Ale ostatnio dopóty podniecał okoliczną młodzież opowieściami o łupach, jakie sprawni mężowie mogą łatwo zdobyć na krótkiej wyprawie na Wenedów, dopóki nie skupiła się odpowiednia załoga, nie wyposażono należycie łodzi, a jego samego nie wybrano na przywódcę wyprawy. Opowiadał bowiem, że u Wenedów można zdobyć wiele łupów, a przede wszystkim dobrze się obłowić w srebro, bursztyn i niewolników.

Gdy Kruk i jego ludzie przybyli do wenedyjskich wybrzeży i znaleźli się u ujścia rzeki, popłynęli w górę pod wartki prąd, aż dotarli do drewnianego gródka strzegącego zapory zbudowanej z pali w poprzek rzeki. Tam o wczesnym świtaniu wysiedli na ląd i ruszyli do natarcia omijając gródek. Ale Wenedów było wielu i gęsto szyli z łuków, tak że ludzie Kruka zmęczeni uciążliwym wiosłowaniem musieli stoczyć zaciętą walkę, zanim zmusili ich do ucieczki. Toteż Kruk stracił tam wielu dzielnych mężów. Kiedy zaś zliczono łupy, okazało się, że składa się na nie zaledwie parę żelaznych garnków i kilka owczych skór. Popłynęli więc z powrotem w dół rzeki i spróbowali szczęścia w innym miejscu,

21

dalej na zachód. Ale i tej osady dobrze broniono i po ostrej walce, w której znowu ponieśli straty, ludzie Kruka zdobyli tylko parę wędzonych połci wieprzowych, porwaną kolczugę i naszyjnik z niewielkich i wytartych monet srebrnych.

Pogrzebali więc zmarłych na wybrzeżu i odbyli naradę. Kruk miał dużo kłopotu z wyjaśnieniem, dlaczego wyprawa nie układa się tak, jak to zapowiadał. Ale udało mu się uspokoić swoich ludzi roztropnymi słowy. Na różne przypadki i niepowodzenia - mówił - trzeba być zawsze przygotowanym. Prawdziwy wiking nie zraża się taką czy inną drobnostką. Wenedów trudniej teraz łupić niż dawniej i on, Kruk, pragnie obecnie przedstawić im dobry pomysł, który przyniesie wszystkim korzyść. Trzeba spróbować szczęścia na wyspie Bomholm, która słynie z bogactw. A ponadto niewiele zostało tam zdatnej do boju ludności, ponieważ sporo wyjechało ostatnio do Anglii. Najazd na tamtejsze wybrzeże da przy niewielkim wysiłku bogatą zdobycz, zarówno w złocie, jak i w drogocennych makatach i pięknej broni.

Wikingowie uznali, że Kruk dobrze mówi, i odzyskali pewność siebie. Podnieśli żagle i skierowali się na Bornholm, dokąd przybyli wczesnym rankiem. W ciszy morskiej, wśród podnoszącej się mgły, powiosłowali wzdłuż wschodniego wybrzeża, szukając miejsca dogodnego do lądowania. Płynęli blisko obok siebie i byli dobrej myśli, ale zachowywali się cicho, aby dostać się na ląd niepostrzeżenie. Nagle ułyszeli przed sobą skrzyp wioseł w dul- =t. kach i równomierny plusk zanurzanych piór i ujrzeli we mgle samotny okręt, który wyłonił się zza przylądka i mknął prosto na nich, nie zwalniając pędu. Wszyscy wbili oczy w ów okręt, wielki i piękny, z czerwonym łbem smoka na dziobie i dwudziestu parami wioseł, i radowali się, że płynie samotnie. Kruk rozkazał, aby ci, którzy nie siedzieli przy wiosłach, chwycili za broń i czekali w pogotowiu, gdyż zdobycz może być wielka. A samotna łódź zbliżała się, jak gdyby niczego nie zauważając. Na jej dziobie stał otyły człowiek z szeroką brodą, widną spod wypukłego hełmu. Gdy łodzie zbliżyły się do siebie, przyłożył do ust rękę i zawołał chrapliwym głosem:

-  Z drogi - albo bij się!

Kruk zaśmiał się, a załoga zawtórowała mu. Odkrzyknął:

-  Czyś widział kiedy, aby trzy łodzie schodziły z drogi jednej?

22

- Nie takie rzeczy widziałem! - krzyknął niecierpliwie grubas! - Wszyscy bowiem zazwyczaj schodzą z drogi Styrbjórno-wi. Ale wybierajcie, co chcecie!

Na to nie powiedział już Kruk ani słowa. Usunęli się na bok i przestali robić wiosłami, gdy obok nich przepływał obcy okręt. I na żadnej z łodzi Kruka nie dobyto miecza. Widzieli, jak rosły młodzieniec w niebieskim płaszczu, z jasnym meszkiem na brodzie, podniósł się z miejsca, na którym spoczywał koło sternika, i trzymając oszczep stał przypatrując się im przymrużonymi oczyma, po czym szeroko ziewnął, odłożył oszczep i znów ułożył się na spoczynek. Pojęli, że to właśnie był Bjórn, syn Olafa, zwany Styrbjornem, wygnany bratanek króla Uppsali, który rzadko unikał sztormu a nigdy boju, i z którym niechętnie się spotykano na szlakach morskich. Łódź jego szła, nie zbaczając, aż zginęła w oparach mgły na południu. A Krukowi i jego ludziom niełatwo przyszło odzyskać dobry humor.

Wiosłując dobili do wschodniego szkeru *, gdzie nie było żywej duszy. Wylądowali, uwarzyli strawę i odbyli długą naradę. Wielu sądziło, że najlepiej byłoby wrócić do domu, gdyż niepowodzenie idzie w ich ślady także i na Bornholm. Albowiem obecność Styr-

* Szkery albo szery - małe skaliste wysepki u wybrzeży skandynawskich.

23

bjórna na tych wodach wskazywała, że na wyspie z pewnością jest pełno wikingów z Jomsborga, więc inni nie mają tam czego szukać. Kilku oświadczyło wręcz, że nie mają w ogóle co robić na morzu bez hovdinga takiego jak Styrbjorn, który nie ustępuje byle komu z drogi.

Kruk mówił zrazu mniej od innych, polecił tylko wynieść na ląd piwo dla wszystkich. I dopiero kiedy się napili, zaczął im dodawać ducha. Przyznawał, że poniekąd nieszczęśliwym trafem było napotkanie tu tego Styrbjorna. Ale z drugiej strony, spotkanie go na wodzie było dla nich pomyślne. Gdyby bowiem zdążyli wylądować i natknęli się na wyspie na jego ludzi lub na innych wikingów z Jomsborga, nie wyszłoby im to na zdrowie. Wszyscy jomscy wikingowie, a zwłaszcza ludzie Styrbjorna, byli berserke-rami *, nieczułymi na żelazo, szalonymi zawadiakami, którzy cięli obu rękami równie dobrze, jak najlepsi rębacze z Lister. Komuś bezmyślnemu mogło wydać się dziwne, że Kruk nie chciał napaść na łódź Styrbjorna, on jednak uważa, że miał słuszne do takiej powściągliwości powody, i niech się cieszą, iż się w porę opamiętał. Żeglarz bez ziemi nie mógł przecież uciułać aż tyle, aby warto było wdawać się o to w tak groźny bój. Oni zaś nie wybrali się na morze po to, aby zdobyć czczy rozgłos, ale żeby obłowić się łupami. Dlatego też uważał, że słuszniej jest myśleć o zysku niż o własnej sławie. I rozwaga powinna im wszystkim podpowiedzieć, że   działał tak, jak przystało na hovdinga.                            a

Gdy Kruk zaczął w ten sposób uśmierzać niezadowolenie swoich ludzi, poczuł się w końcu sam pokrzepiony własnymi słowy. Ciągnął więc dalej, odradzając powrót do domu. Przecież - mówił - ludzie w Lister mają ostre języki, a już szczególnie przykre mogło okazać się przywitanie z kobietami, które z pewnością zasypią ich pytaniami o bohaterskie czyny, łupy i zbyt szybki powrót. Żaden mężczyzna dbający o swoje dobre imię nie może chyba chcieć wystawić się na taką paplaninę. Dlatego też powinni poczekać z powrotem do domu, dopóki nie zdobędą czegoś, z czym warto będzie wrócić. Najważniejsze jest teraz przyrzec sobie, że będą się trzymać razem i wytrwają w swych zamiarach, oraz

* Berserkerzy - sławni z dzikiej odwagi wojownicy, odziani tylko w skóry niedźwiedzie. W boju wpadali w rodzaj szaleństwa.

24

znaleźć jakiś dobry cel, dokąd by się można było udać. A teraz, zanim powie coś więcej, chciałby posłuchać ich rozsądnej rady.

Jeden z załogi zaproponował więc, aby udać się do kraju Kurów i Liwów, gdzie podobno łatwo jest o bogaty łup. Nie zdobył jednak poklasku, gdyż bardziej świadomi tych spraw wiedzieli, że Swijo-wie co lata plądrowali te kraje w wielkich gromadach i krzywo patrzyli, gdy inni przychodzili w tym samym celu. Drugi znów słyszał, że nigdzie na całym świecie nie ma tyle srebra, co na Gotlandii, i sądził, że można by tam spróbować szczęścia. Ale inni, którzy znali się na tym lepiej, wyjaśnili, że Gutowie *, od czasu gdy się wzbogacili, mieszkają w warownych gródkach, które zdobyć można tylko wielką siłą zbrojną.

Potem zabrał głos trzeci mąż, imieniem Berse, rozważny i powszechnie ceniony za roztropność. Powiedział, że na Bałtyku zaczyna się już robić ciasno i skąpo, gdyż zbyt wielu wikingów grasuje tam i plądruje. Nawet Wenedowie nauczyli się już stawiać opór. A ponieważ nie mogą jeszcze wrócić do domu - gdyż w tym zgadza się w zupełności z Krukiem - należy rozważyć, czy nie popłynąć na zachód. On sam nie był jeszcze nigdy w tamtych stronach, ale ludzie ze Skanii, z którymi rozmawiał minionego lata na jakimś jarmarku, wyprawiali się do Anglii i Bretanii z Toke, synem Gorma, i jarlem Sigwaldem i nie mogli się dość nachwalić tych wypraw. Pysznili się zdobytymi pierścieniami i drogimi szatami, a według ich wypowiedzi wikingowie, którzy osiedlili się u ujścia rzek francuskich na stałe, aby plądrować wnętrze kraju, miewali często w łożu hrabiowskie córy ku uciechom, a burmistrzów i opatów za parobków. Berse przyznawał, że nie wie, czy Skanowie, na których się powołuje, ściśle trzymali się prawdy. Ze względu jednak na osławioną ich prawdomówność byłoby może najrozsądniej ująć z tego, co mówili, najwyżej połowę. Pewne jest natomiast, że ludzie ci po powrocie do domu sprawiali wrażenie ogromnie zamożnych, tak że nawet ugościli jego, przybysza z Blekingii, morzem mocnego piwa, nie kradnąc mu jego rzeczy, gdy usnął. I dlatego nie wszystko, co mówili, a co zresztą dobrze jest znane także skądinąd, musi być kłamstwem. Gdzie się tak dobrze wiodło Skanom, tam powinni się

•Gutowie - mieszkańcy wyspy Gotland.

25

też dobrze czuć ludzie z Blekingii i dlatego - kończył Berse - chciałby spróbować wyprawy na zachód, gdyby większość załogi podzieliła jego zdanie.

Wielu przyklasnęło tym słowom, inni jednak mówili, że zapas żywności jest za szczupły, aby mogli dotrzeć do krajów na zachodzie.

Wtedy znów zabrał głos Kruk i rzekł, że Berse wystąpił z takim właśnie projektem, jaki i on zamierzał przedstawić. Do słów Berse o hrabiowskich córkach i bogatych opatach, za których można było zwykle otrzymać suty okup, chce on dodać tylko to, co jest powszechnie wiadome ludziom bywałym, a mianowicie, że w Irlandii jest nie mniej jak stu sześćdziesięciu większych i mniejszych konungów i wszyscy mają skarby i piękne kobiety, a ich woje walczą przyodziani jedynie w lniane koszule, co pozwoli łatwo się z nimi uporać. Jedyną trudność stanowi przeprawa przez Oresund, gdzie można natknąć się na różnych natrętów. Ale trzy dobrze obsadzone załogą łodzie, których sam Styrbjorn nie ważył się zaatakować, powinny wzbudzić szacunek nawet i tam. Poza tym większość wikingów z tamtych stron wyruszyła już o tej porze roku dalej na zachód, a oprócz tego mają przed sobą kilka bezksiężycowych nocy. O uzupełnienie zaś zapasów można z łatwością postarać się natychmiast po szczęśliwej przeprawie przez sund *.

Wszyscy nabrali otuchy, uważając plan za dobry, a Kruka za^. najlepszego hovdinga tak pod względem rozsądku, jak i różnych umiejętności. Rozpierała ich też duma, że nie brak im zuchwalstwa, by ważyć się na wyprawę na wody zachodnie, gdyż za ludzkiej pamięci żadna łódź z ich stron rodzinnych nie próbowała podjąć się takiej podróży.

Rozwinęli żagle i dopłynęli do Moen, gdzie przeczekali jedną dobę, wypatrując pomyślnego wiatru. Potem wyruszyli w burzliwą pogodę na przeprawę przez sund i prześliznęli się wieczorem przez gardło cieśniny nie napotykając żadnych wrogów. Koło północy dotarli do osłoniętego od wiatrów miejsca pod Kullen i postanowili rozejrzeć się tam za spyżą. Trzy gromady wyszły na ląd, każda w inną stronę. Gromada Kruka miała szczęście i na-

* Sund - cieśnina; tu Oresund.

26

tknęła się w pobliżu dużej zagrody na owczarnię. Udało im się zabić pasterza i psa, zanim zdążyli wszcząć alarm. Schwytali potem owce i zarżnęli ich tyle, ile zdołali unieść z sobą. Nie obyło się jednak przy tym bez beczenia i Kruk zaczął ponaglać swoich ludzi.

Powracali do łodzi ścieżką, którą przyszli, każdy z owcą przerzuconą przez ramię, jak tylko mogli najśpieszniej. Za sobą słyszeli krzyk ludzi zbudzonych w sadybie, a niebawem doszło do ich uszu także donośne ujadanie psów puszczonych ich tropem. Później zaś rozległ się w oddali jakiś kobiecy głos, który przebił się przez zgiełk czyniony przez psy i ludzi i wołał: "Poczekaj! Zatrzymaj się!" - a potem jeszcze kilkakrotnie: "Orm!!" i znów: "Zaczekaj!", z przerażeniem i rozpaczą. Ludziom Kruka trudno było szybko iść z ich brzemieniem, gdyż kamienista ścieżka- spadała stromo w dół, noc zaś była mglista i na dworze panowała jeszcze prawie zupełna ciemność. Sam Kruk szedł na końcu, niosąc na ramieniu owcę, a w drugiej ręce trzymając topór. Chciał koniecznie uniknąć starcia z powodu owiec, gdyż nie opłacało się ryzykować życia i zdrowia o taką małą stawkę. Popędzał więc ostro swoich ludzi, gdy potykali się lub zwalniali kroku.

Łodzie leżały przy dwóch płaskich skalnych występach odepchnięte od nich wiosłami i gotowe do odbicia, jak tylko Kruk się zjawi, gdyż inne gromady wróciły już, nic nie osiągnąwszy. Kilku wyszło na ląd, aby pomóc w razie potrzeby Krukowi. Gdy jego drużyna znalazła się w odległości zaledwie paru kroków od brzegu, ścieżką nadbiegły wielkimi skokami dwa duże psy. Jeden z nich skoczył na Kruka, który jednak uchylił się w bok i zdzielił go toporem. Drugi zaś przemknął koło niego wielkim susem i rzucił się na człowieka idącego tuż przed nim, wywracając go z rozpędu na ziemię i chwytając zębami za gardło. Kilku z czekających na brzegu na powrót Kruka pośpieszyło natychmiast na pomoc i zabiło psa. Kiedy jednak wraz z Krukiem pochylili się nad pogryzionym towarzyszem, zobaczyli, że miał tak poszarpane gardło, iż szybko wykrwawił się na śmierć.

W tejże chwili obok Kruka przeleciał oszczep i ze zbocza zbiegło na kamienne występy dwu mężczyzn, którzy pędzili tak szybko, że zostawili daleko za sobą resztę pościgu. Pierwszy z nich z gołą głową i bez tarczy, z krótkim mieczem w dłoni, poślizgnął

27

się i upadł twarzą na przybrzeżne głazy. Nad leżącym śmignęły dwa oszczepy i ugodziły jego towarzysza, tak że padł i pozostał bez ruchu. Ale ten pierwszy z obnażoną głową stanął natychmiast na nogi i wyjąc jak wilk, runął na jednego z przeciwników, który rzucił się nań z podniesionym mieczem, gdy tamten padał - ciął go w skroń i obalił na ziemię, a potem skoczył ku Krukowi znajdującemu się najbliżej. Wszystko to odbyło się błyskawicznie. Obcy ciął Kruka szybko i mocno, ale ten wciąż jeszcze dźwigał owcę na ramieniu i udało mu się zasłonić nią przed ciosem. W tymże momencie sam uderzył przeciwnika obuchem topora w czoło, tak że tamten zwalił się bez zmysłów. Kruk pochylił się nad nim i zobaczył, że był to czerwonowłosy młodzieniec z płaskim nosem i bladą cerą. Pomacał palcami miejsce, gdzie trafił topór, i stwierdził, że czaszka jest cała.

- Zabieram z sobą i owce, i tego cielaka - rzekł. - Będzie wiosłować w miejsce tego, którego zabił.

Podniósł nieprzytomnego, zaniósł do łodzi i złożył pod jedną z ław dla wioślarzy. Po czym z całą załogą, z wyjątkiem dwóch zabitych, których zwłoki zostawiono na wybrzeżu, odbili od brzegu w chwili, kiedy dopadła tam wielka gromada ścigających. Zaczynało świtać i z brzegu ku łodziom poleciało kilka oszczepów, jednak nie wyrządziły nikomu szkody. Wioślarze silnie robili wiosłami, radzi, że mają w łodzi świeżą żywność. A gdy odbili już dobry kawałek od lądu, zobaczyli wśród postaci zgromadzonych n"^ brzegu niewiastę w długim, niebieskim gieźle, z rozwianym włosem, która wybiegła na cypel skalnego występu i coś krzyczała wyciągając ku nim ramiona. Przez dzielącą ich wodę krzyk jej dochodził do ich uszu tylko jako nikły ton, ale kobieta stała tam jeszcze długo potem, gdy już nie można było nic słyszeć.

W taki to sposób Orm, syn Toste, który z czasem zasłynął jako Rudy Orm albo Orm Bywały, wyruszył w swoją pierwszą podróż.

^<SyS<B^^i><^^<B0<s><^^€^<i>^H^<^'

III. O TYM, JAK POPŁYNĘLI NA POŁUDNIE I JAK ZNALEŹLI DOBREGO PRZEWODNIKA

Ludzie Kruka dotarli zgłodniali do Vaderon, zmuszeni do wiosłowania przez całą drogę. Tam przybyli do brzegu i wyszli na ląd, aby nazbierać opału i przygotować dobry posiłek. Na wyspie żyło tylko kilku starych rybaków, tak ubogich, że nie czuli obawy przed rabusiami. Ćwiartując owce, wikingowie wychwalali tłuste mięso i dobrą, wiosenną paszę, w którą widocznie musi obfitować Kullen. Powbijali poćwiartowane kawały na oszczepy i trzymali je nad ogniem pociągając nosami z lubością, kiedy tłuszcz zaczął skwierczeć, gdyż od dawna już nie czuli tak dobrego zapachu. Wielu opowiadało sobie, kiedy to ostatni raz widzieli tak smaczne kąski, a wszyscy byli zgodni co do tego, że wyprawa na zachód zapowiada się dobrze. Potem zaczęli zajadać, aż tłuszcz kapał im na brody. Orm odzyskał już przytomność, ale wcale nie czuł się dobrze i kiedy wyszedł na ląd, trudno mu było utrzymać się na nogach. Usiadł na ziemi, trzymając się oburącz za głowę, i nie odpowiadał, jak do niego mówiono. Po chwili jednak, gdy zwymiotował i napił się wody, poczuł się lepiej. I kiedy w powietrzu rozszedł się zapach pieczeni, podniósł głowę, jak człowiek świeżo zbudzony ze snu i rozejrzał się po otaczających go ludziach. Ten, który siedział najbliżej, uśmiechnął się do niego przyjaźnie, odkroił kawał mięsiwa i podał mu.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •