Beckett Simon - 03 Szepty zmarłych, Różności 1

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

Beckett Simon

 

 

 

 

 

Szepty Zmarłych

 

 

 

 

 

 

 

 

Tom 3Rozdział I

 

Okóra.

Największy ludzki organ i najbardziej niedoceniany. Zajmując jednąósmącał¬kowitej masy ludzkiego ciała, u przeciętnego dorosłego pokrywa powierzch¬nię mniej więcej dwóch metrów kwadratowych. Konstrukcyjnie skóra jest dziełem sztuki, gniazdem naczyń włosowatych, gruczołów i nerwów. Regu¬luje temperaturę i chroni. To łącznik naszych zmysłów ze światem zewnętrz¬nym, bariera, na której kończy się nasza indywidualność, nasze ja. I nawet po śmierci coś z tej indywidualności pozostaje. Kiedy ciało umiera, enzymy utrzymywane przez życie w ryzach roz¬biegają się w amoku. Pożerają ściany komórek, uwalniając ich płynną za¬wartość. Płyny wznoszą się ku powierzchni, zbierając się pod warstwami skóry i rozluźniając je. Skóra i ciało, do tej pory dwie integralne części, zaczynają się rozdzielać. Powstają pęcherze. Całe płaty odpadają, zsuwa¬jąc się z ciała jak niechciany płaszcz w letni dzień.

Ale nawet martwa i odrzucona, skóra nadal zachowuje ślady swojego dawnego ja. Nawet teraz może mieć swoją historię do opowiedzenia i ta¬jemnice do ukrycia.

Jeśli tylko umiesz patrzeć.

 

Earl Bateman leżał na wznak, z twarzą zwróconą ku słońcu. Nad nim ptaki zataczały koła na błękitnym niebie Tennessee, bezchmurnym, zabru¬dzonym tylko smugą z odrzutowca. Earl zawsze kochał słońce. Lubił, jak szczypie go skóra po długim dniu wędkowania; lubił, jak jaskrawe pro¬mienie nadają nowy wygląd wszystkiemu, czego dotkną. W Tennessee nie brakowało słońca, ale Earl pochodził z Chicago i mroźne zimy na zawsze zapisały w jego kościach pamięć chłodu.

 

Kiedy w latach siedemdziesiątych przeprowadził się do Memphis, przekonał się, że woli bagienną wilgotność od wietrznych ulic swojego ro¬dzinnego miasta. Oczywiście, jako dentysta z n/edużym gabinetem, młodą żoną i dwójką małych dzieci na utrzymaniu, nie spędzał poza domem tyle czasu, ile by chciał. Ale słońce tam było, mimo wszystko. Lubił nawet parny upał lata w Tennessee, kiedy powiew wiatru odczuwało się jak do¬tknięcie gorącej flaneli, a wieczorami w ciasnym mieszkanku, które zaj¬mował z Kate i chłopcami, panowała duszna wilgoć.

Od tamtej pory dużo się zmieniło. Jego praktyka dentystyczna kwitła, a mieszkanie dawno zamienił na lepsze i większe. Dwa lata temu prze¬prowadzili się z Kate do nowego domu z pięcioma sypialniami, w dobrej dzielnicy, z rozległym, soczyście zielonym trawnikiem, na którym mogło się bawić coraz liczniejsze stadko wnucząt i gdzie poranne promienie roz¬szczepiały się na miniaturowe tęcze w wodnym pyle ze spryskiwaczy.

I to właśnie na trawniku, kiedy pocąc się i klnąc, odpiłowywał uschnię¬tą gałąź z wielkiego starego złotokapu, dostał zawału. Zostawił piłę w ga¬łęzi i zdołał zrobić kilka niepewnych kroków w stronę domu, zanim po¬walił go ból.

W karetce, z maską tlenową na twarzy, mocno trzymał dłoń Kate i pró¬bował się uśmiechnąć, by ją pocieszyć. W szpitalu jak zwykle: pospieszny balet personelu medycznego, gorączkowe rozpakowywanie igieł, popiski¬wania aparatur>'. W końcu wszystko ucichło. Co za ulga. Trochę później, kiedy już podpisano niezbędne papiery i dopełniono nieuniknionych for¬malności, towarzyszących nam od urodzenia, Earl został wypuszczony.

Teraz leżał nago na wiosennym słońcu, na drewnianej ramie nad dy¬wanem trawy i liści. Był tu ponad tydzień, wystarczająco długo, aby cia¬ło rozpuściło się, odsłaniając kości i ścięgna pod zmumifikowaną skórą. Kosmyki włosów wciąż oblepiały lył czaszki, której puste oczodoły wpa¬trywały się w modre niebo.

Skończyłem pomiary i wyszedłem z drucianej klatki, chroniącej zwło¬ki dentysty przed ptakami i gryzoniami. Otarłem pot z czoła. Było późne popołudnie, upalne mimo wczesnej pory roku. Tego roku wiosna nie spie¬szyła się, pąki czekały, nabrzmiałe i ciężkie. Za tydzień lub dwa widok bę¬dzie wspaniały, ale na razie brzozy i klony w lasach Tennessee wciąż tuliły do siebie młode pędy, jakby nie chciały ich wypuścić.

Wzgórze, na którym stałem, było zupełnie zwyczajne. Niemal malow¬nicze, ale mniej dramatyczne niż piętrzące się w oddali imponujące granie Smoky Mountains. Jednak każdemu, kto odwiedzał to miejsce, rzucał się w oczy inny aspekt otoczenia. Wszędzie wokoło leżały ludzkie ciała w róż¬nym stadium rozkładu. W zaroślach, w pełnym słońcu i w cieniu - stosunko¬wo świeże, wciąż nabrzmiałe od gazów gnilnych, i starsze, wysuszone, nie¬mal wygarbowane. Część z nich była niewidoczna - zakopana lub schowana w bagażnikach samochodów. Inne, jak to, które ważyłem, osłonięto ekrana¬mi z siatki i wystawiono jak eksponaty makabrycznej instalacji. Tyle tylko, że to miejsce było dużo poważniejsze. I zdecydowanie mniej publiczne.

Schowałem do torby sprzęt i notes. Poruszałem rękami, aby pozbyć się sztywności. Przez moją dłoń biegła cienka, biała linia, dzieląc równo na pół linię życia i zaznaczając miejsce, gdzie ciało zostało rozcięte aż do kości. Symboliczny ślad, przypomnienie, że nóż, który w ubiegłym roku niemal zakończył moje życie, również je odmienił.

Zarzuciłem torbę na ramię i wyprostowałem się. Jej ciężar wywołał tylko słabe ukłucia w brzuchu. Blizna pod żebrami całkowicie się zago¬iła, a za miesiąc lub dwa odstawię antybiotyki, które brałem przez ostat¬nich dziewięć miesięcy. Do końca życia będę podatny na infekcje, ale i tak uznałem się za szczęściarza, bo straciłem tylko fragment jelita i śledzionę.

Trudniej mi było pogodzić się z czymś innym, co utraciłem.

Pozostawiając dentystę wolnemu rozkładowi, obszedłem ciało czꜬciowo ukryte w krzakach, poczerniałe i opuchnięte, a potem ruszyłem wą¬ską ścieżką między drzewami. Młoda Murzynka w szarej chirurgicznej bluzie i spodniach kucała koło zwłok w połowie zasłoniętych powalonym pniem. Pincetami zdejmowała z nich wijące się larwy i wrzucała je do od¬dzielnych słoiczków.

-              Cześć, Alana - powiedziałem. Podniosła głowę i uśmiechnęła się.

-              Hej, Davidzie.

-              Jest tu gdzieś Tom?

-              Ostatnio widziałam go przy podkładkach. I uważaj, jak chodzisz - zawołała za mną. - W trawie leży prokurator okręgowy.

Uniosłem rękę, dziękując za przestrogę, i poszedłem dalej. Ścieżka biegła wzdłuż wysokiego ogrodzenia z drobnej siatki, otaczającego hektar lasu. Ogrodzenie było zwieńczone drutem brzytwowym i osłonięte pło¬tem z bali. Jedynym wejściem i wyjściem była olbrzymia brama z tabli¬cą. Wielkie czarne litery tworzyły napis: „Ośrodek Badań Antropologicz¬nych". Ale to miejsce lepiej znano pod inną, mniej urzędową nazwą.

Większość ludzi nazywała je po prostu Trupią Farmą.

Tydzień wcześniej stałem w wykafelkowanym korytarzu swojego londyńskiego mieszkania z zapakowanymi torbami u stóp. Na dworze, w bladym wiosennym świcie rozbrzmiewały urocze ptasie trele. Przewer-towałem w myśli listę rzeczy, które powinienem sprawdzić, wiedząc, że wszystko zrobiłem. Okna zamknięte, doręczenie poczty wstrzymane, boj¬ler wyłączony. Czułem się rozdrażniony i podenerwowany. Przywykłem do podróży, ale teraz to co innego.

Kiedy wrócę, nikt nie będzie na mnie czekał.

Taksówka się spóźniała, ale miałem mnóstwo czasu, żeby zdążyć na samolot. Mimo to wciąż niespokojnie zerkałem na zegarek. Mój wzrok przyciągnęły czarne i białe wiktoriańskie kafelki kilka metrów od miej¬sca, w którym stałem. Odwróciłem spojrzenie, ale arlekinowy wzór zdą¬żył uruchomić pamięć. Już dawno temu zmyto krew przy drzwiach fron¬towych i ze ściany. Cały korytarz pomalowano, kiedy leżałem w szpitalu. Nie było żadnego śladu tego, co zdarzyło się tu w ubiegłym roku.

Nagle ogarnęła mnie klaustrofobia. Wyniosłem torby na zewnątrz, ostrożnie, by nie obciążać zbytnio mięśni brzucha. Taksówka podjechała w chwili, gdy zamykałem drzwi. Zatrzasnęły się z głośnym łupnięciem, w którym zabrzmiało coś ostatecznego. Nie oglądając się, ruszyłem do taksówki warczącej w obłoku spalin.

Dojechałem tylko do najbliższej stacji metra i linią Piccadilly dotarłem na Heathrow. Było za wcześnie na poranny tłok. Pasażerowie, z charaktery¬styczną dla londyńczyków obojętnością, starali się na siebie nie patrzeć.

Cieszę się, że wyjeżdżam, pomyślałem z pasją. Po raz drugi w życiu miałem uczucie, że muszę się wyrwać z Londynu. Inaczej niż za pierw¬szym razem. Wtedy, kiedy uciekałem, a moje życie leżało w gruzach po śmierci żony i córki, wiedziałem, że wrócę. Teraz musiałem wyjechać na dłużej, nabrać dystansu do ostatnich wydarzeń. Poza tym od miesięcy nie pracowałem. Miałem nadzieję, że ta podróż pozwoli mi stopniowo wrócić do swoich zajęć.

I zorientować się, czy wciąż nadaję się do pracy.

Nie znałem lepszego miejsca, żeby się o tym przekonać. Do niedawna ośrodek w Tennessee był wyjątkowym, jedynym na świecie polowym la¬boratorium, gdzie antropolodzy sądowi na ludzkich zwłokach badają pro¬ces rozkładu i rejestrują charakterystyczne objawy, mogące wskazywać, kiedy i jak nastąpiła śmierć. Podobne ośrodki założono w Karolinie Pół¬nocnej i w Teksasie, kiedy już rozwiano obawy mieszkańców przed sępa¬mi. Słyszałem nawet, że planowano kolejny w Indiach.

Ale nieważne, ile może być trupich farm: dla większości ośrodek w Tennessee nadal był tą Trupią Farmą. Znajdował się w Knoxville i sta¬nowił część Centrum Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee. Miałem szczęście szkolić się tu na początku swojej kariery. Ale od moje¬go ostatniego pobytu minęło wiele lat. Zbyt wiele, jak powiedział mi Tom Lieberman, dyrektor ośrodka i mój dawny nauczyciel.

Kiedy siedziałem w hali odlotów na Heathrow, patrząc przez szybę na wolny, bezgłośny taniec samolotów, zastanawiałem się, jaki będzie mój po¬wrót. Miesiącami, podczas bolesnej rekonwalescencji po wyjściu ze szpitala - i jeszcze bardziej bolesnych wspomnień - żyłem nadzieją podróży. Była ce¬lem, do którego mogłem dążyć, tak bardzo potrzebnym początkiem nowego.

A teraz, kiedy już wyruszyłem w drogę, po raz pierwszy zastanawia¬łem się, czy nie wiążę z tym zbyt wiele nadziei.

W Chicago dwie godziny czekałem na połączenie. Nad Knoxvil-le wciąż jeszcze dudniła mijająca burza. Ale szybko się wypogodziło i kiedy odebrałem bagaże, przez chmury zaczęło przedzierać się słońce. Odetchnąłem głęboko, kiedy wyszedłem z terminalu odebrać wynajęty samochód, i z przyjemnością poczułem w powietrzu dawno zapomnianą wilgotność. Jezdnie parowały, wydzielając ostry, pieprzowy zapach asfal¬tu. Na tle powoli odpływających granatowych chmur zmoczona deszczem bujna zieleń wokół autostrady niemal oszałamiała jaskrawością.

Do miasta dojeżdżałem już w lepszym nastroju. To się uda.

Teraz, ledwie tydzień później, nie byłem tego taki pewien. Szedłem ścieżką wokół polany, na której stał wysoki drewniany trójnóg, przypo¬minający szkielet tipi. Na platformie pod nim leżały zwłoki - czekały na ważenie. Zszedłem ze ścieżki i ostrożnie, jak nakazała Alana, przeciąłem polanę do miejsca, gdzie tkwiło w ziemi kilka betonowych bloków - geo¬metryczne kształty wyraźnie odcinały się od leśnej scenerii. Pochowano w nich ludzkie szczątki. Prowadzono tu doświadczenia mające określić skuteczność georadaru przy lokalizowaniu zwłok.

Wysoka, szczupła postać w drelichowych spodniach khaki i nieprze¬makalnym kapeluszu klęczała kilka metrów dalej. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądała się miernikowi na kawałku rury sterczącej z ziemi.

-              Jak leci? - zagadnąłem.

Nie podniósł głowy, ale patrząc przez okulary w drucianych opraw¬kach, stuknął w miernik palcem.

-              Uważasz, że łatwo wyczułoby się taki zapach? - zapytał, zamiast odpowiedzieć.

 

Pochodził ze Wschodniego Wybrzeża i to było słychać, bo spłaszczał samogłoski, chociaż miał przeciągłą wymowę, typową dla południowca z Tennessee. Od kiedy go znałem, Tom Lieberman poszukiwał własnego Świętego Graala - cząsteczka po cząsteczce analizował gazy powstają¬ce w procesie rozkładu, aby zidentyfikować woń. Każdy, komu zdechła mysz pod podłogą, może potwierdzić, że odór utrzymuje się jeszcze dłu¬go po tym, kiedy ludzki nos przestaje go wyczuwać. Szkolone psy wy¬węszą trupa wiele lat po pochówku. Tom głosił, że teoretycznie powinna istnieć możliwość opracowania czujnika, który zdoła zrobić to samo, co niezmiernie ułatwiłoby lokalizację i odzyskanie ciała. Ale jak zawsze, te¬oria i praktyka to dwie różne rzeczy.

Wstał z mruknięciem, które mogło wyrażać frustrację albo zadowo¬lenie.

-              Dobra, skończyłem. - Skrzywił się, słysząc, jak trzeszczą mu stawy kolanowe.

-              Wybieram się do stołówki na lunch. Idziesz? Uśmiechnął się tęsknie, pakując sprzęt.

-              Nie dzisiaj. Mary dała mi kanapki. Kurczak i kiełki fasoli albo coś innego, ale równie obrzydliwie zdrowego. Aha, zaprasza cię w ten week¬end na obiad. Wbiła sobie do głowy, że potrzebujesz porządnego posiłku. - Znów się skrzywił. - Ciebie chce dobrze nakarmić, a ja dostaję żarcie dla królika. I gdzie tu sprawiedliwość?

Uśmiechnąłem się. Żona Toma świetnie gotowała.

-              Powiedz jej, że z radością przyjdę. Pomóc ci z rzeczami? - zapro¬ponowałem.

-              Nie, dam radę.

Wiedziałem, że nie chce mnie nadwerężać. Ale nawet kiedy wolno szliśmy do bramy, aż sapał z wysiłku. Kiedy poznałem Toma, miał już dobrze po pięćdziesiątce i z przyjemnością dodawał otuchy początkujące¬mu brytyjskiemu antropologowi sądowemu. Było to dawniej, niż miałem ochotę pamiętać, i minione lata odcisnęły swoje piętno. Oczekujemy, że ludzie pozostaną takimi, jakich ich pamiętamy, ale oczywiście nigdy tak nie jest. Kiedy znowu go zobaczyłem, przeżyłem szok. Tak bardzo się zmienił.

Nie ogłosił oficjalnie, kiedy ustąpi ze stanowiska dyrektora Centrum Antropologii Sądowej, ale wszyscy wiedzieli, że prawdopodobnie przed końcem roku. Nawet gazeta z Knowille dwa tygodnie temu prezentowa¬ła jego postać bardziej w formie hołdu niż wywiadu. Wciąż przypominał koszykarza, którym kiedyś był, ale zaborczy czas sprawił, że ze szczup¬łego mężczyzny zrobił się chudzielec. Miał zapadnięte policzki, co z du¬żymi zakolami nadawało mu ascetyczny, a zarazem niepokojąco kruchy wygląd.

Ale błysk w oczach pozostał, podobnie jak poczucie humoru i wiara w człowieka, której nie przygasił nawet fakt, że w pracy miał do czynie¬nia z mroczną stroną ludzkiej natury. A ty sam też zostałeś nią naznaczo¬ny, pomyślałem, przypominając sobie osłoniętą koszulą paskudną bruzdę na swoim ciele.

Kombi Toma stało na parkingu przy ośrodku. Przed wyjściem zatrzy¬maliśmy się przy bramie i zdjęliśmy rękawice oraz ochraniacze na buty. Kiedy brama zatrzasnęła się za nami, nic nie zdradzało, co znajduje się po drugiej stronie. Drzewa za ogrodzeniem wyglądały zwyczajnie. Gałęzie szeleściły w podmuchach ciepłego wiatru - nagie, ale już z zielonym cie¬niem nowego życia.

Włączyłem komórkę. Chociaż nie było żadnego zakazu, czułbym się nieswojo, gdyby dzwonki zakłócały spokój i ciszę Trupiej Farmy. Co nie znaczy, że na jakieś czekałem. Znajomi wiedzieli, że nie ma mnie w kra¬ju, a osoba, z którą najbardziej chciałbym porozmawiać, nie mogła za¬dzwonić.

Schowałem telefon. Tom wrzucił walizkę do bagażnika. Udawał, że się nie zmęczył, a ja udawałem, że nic nie zauważam.

-              Podrzucić cię do stołówki? - zapytał.

-              Nie, dzięki. Pójdę pieszo. Powinienem ćwiczyć.

-              Godna podziwu dyscyplina. Zawstydzasz mnie. - Przerwał, bo za¬dzwonił jego telefon. Zerknął na wyświetlacz. - Przepraszam, muszę ode¬brać.

Zostawiłem go i poszedłem przez parking. Ośrodek znajdował się na terenie Centrum Medycznego Uniwersytetu Tennessee, ale był całkowi¬cie niezależny. Ukryty na zalesionych obrzeżach, jakby w innym świe¬cie. Tutaj nowoczesne budynki szpitala i parkowe zielone przestrzenie roiły się od pacjentów, studentów i personelu medycznego. Pielęgniarka śmiała się, siedząc na ławce obok młodego człowieka w dżinsach, mat¬ka gniewała się na płaczące dziecko, a biznesmen prowadził ożywioną rozmowę przez komórkę. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, wyraź¬nie dostrzegałem kontrast między pogrążonym w ciszy rozkładem za bra¬mą a tętniącą życiem normalnością na zewnątrz. Teraz ledwo to zauwa¬żałem.

Z czasem przyzwyczajamy się do wszystkiego.

Wbiegłem po schodach i ruszyłem do stołówki, nie bez satysfakcji, że oddycham tylko trochę ciężej niż zazwyczaj. Nie uszedłem daleko, kiedy usłyszałem za sobą szybkie kroki.

-              Davidzie, poczekaj!

Ścieżką szybko kroczył mężczyzna mniej więcej w moim wieku i mojego wzrostu. Paul Avery - jedna ze wschodzących gwiazd Centrum. Już niemal wszyscy wskazywali go jako następcę Toma. Był specjalistą w dziedzinie osteologii i posiadał encyklopedyczną wiedzę, a wielkie dło¬nie z grubymi palcami miał zręczne jak chirurg.

-              Idziesz na lunch? - Zrównał ze mną krok. Miał kędzierzawe, nie¬mal kruczoczarne włosy, a na podbródku ciemny cień zarostu. - Mogę do ciebie dołączyć?

-              Oczywiście. Jak się miewa Sam?

-              Dobrze. Spotkała się dziś rano z Mary. Chce zrobić rajd po sklepach dla niemowląt. Karta kredytowa pewnie solidnie na tym ucierpi.

Uśmiechnąłem się. Poznałem Paula dopiero kilka dni temu, ale ze swo¬ją ciężarną żoną Sam stawali na głowie, żebym dobrze się czuł. Wkrótce miało im się urodzić pierwsze dziecko. Paul udawał, że podchodzi do tego z dystansem, ale jego żona nie ukrywała emocji.

-              Cieszę się, że cię widzę - mówił dalej. - Jeden z moich doktoran¬tów się zaręczył, więc wybieramy się do miasta, żeby to uczcić. Tak na luzie, obiad i parę drinków. Może byś poszedł z nami?

Zawahałem się. Doceniałem propozycję, ale wcale nie pociągała mnie perspektywa wyjścia z grupą obcych ludzi.

-              Idą Sam i Alana, więc parę osób już znasz - dodał Paul, widząc, że się ociągam. - Będzie fajnie.

Nie mogłem wymyślić żadnego pretekstu, żeby odmówić.

-              Cóż... no dobra. Dzięki.

-              Wspaniale. Zabiorę cię o ósmej z hotelu.

Na jezdni, tuż za nami rozległ się klakson. Obejrzeliśmy się. Tom zatrzymał samochód przy krawężniku, opuścił okno i przywołał nas ge¬stem.

-              Właśnie miałem telefon z Biura Śledczego Tennessee. Niedaleko Gatlinburga znaleziono zwłoki w górskiej chacie. Brzmi ciekawie. Pomy¬ślałem, Paul, że jeśli nie jesteś bardzo zajęty, pojechałbyś ze mną i popa¬trzył, co?

Paul pokręcił głową.

-              Przykro mi, mam zajęte całe popołudnie. Nie mógłby ci pomóc któ¬ryś z absolwentów?

-              Pewnie mógłby. - Tom spojrzał na mnie z błyskiem podniecenia w oczach. Zanim się odezwał, wiedziałem, co chce powiedzieć. - A ty, Dave? Miałbyś ochotę na małe zajęcia w terenie?

 

 

Rozdział 2

J?o autostradzie z Knoxville powoli sunął sznur aut. Mimo wczesnej wiosny w samochodzie było tak ciepło, że bez klimatyzacji nie daliby¬śmy rady. Tom zaprogramował nawigację satelitarną, żeby poprowadziła nas w górach, ale teraz zupełnie jej nie potrzebowaliśmy. Tom nucił cicho pod nosem i już wiedziałem, że to oznaka niecierpliwego oczekiwania. Na Farmie panowała ponura atmosfera, ale wszyscy, którzy przekazali swo¬je ciała, zmarli śmiercią naturalną. W tym przypadku chodziło o ofiarę zbrodni.

-              A więc to morderstwo? - Zabójstwo, poprawiłem się w myśli. Na pewno, w przeciwnym razie nie angażowano by Tennessee Bureau of In¬vestigation, Biura Śledczego Tennessee. Tom współpracował z TBI, sta¬nowym FBI, jako konsultant. Miał nawet odznakę służbową. Jeżeli tele¬fon był od nich, a nie z komendy policji, to znaczyło, że przypadek jest poważny.

Tom nie spuszczał wzroku z drogi.

-              Wszystko na to wskazuje. Za dużo mi nie powiedzieli, ale podobno zwłoki są w złym stanie.

Zacząłem się lekko denerwować.

-              Nie będzie żadnych problemów z tym, że przyjechałem? Tom spojrzał na mnie zdziwiony.

-              A niby dlaczego? Często zabieram kogoś do pomocy.

-              Ale ja jestem Brytyjczykiem. - Przed wyjazdem musiałem przejść przez biurokratyczne procedury związane z wizą i zezwoleniami na pracę, ale nie spodziewałem się, że wezmę udział w dochodzeniu. Nie byłem pe¬wien, czy powitają mnie z radością.

Wzruszył ramionami.

 

- Ja nie widzę problemu. Sprawa raczej nie ma związku z bezpie¬czeństwem narodowym, a gdyby ktoś pytał, zaręczę za ciebie. Albo po prostu bądź cicho, wtedy nikt nie zwróci uwagi na twój akcent.

Z uśmiechem włączył odtwarzacz CD. Tom słuchał muzyki tak jak inni palili papierosy lub pili whisky. Twierdził, że pomaga mu uwolnić umysł i skupić myśli. Jego ulubioną używką był jazz z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych i do tej pory na tyle często słuchałem utworów z albu¬mów, które trzymał w samochodzie, że większość rozpoznawałem.

Westchnął cicho i przy pulsujących rytmach Jimmy'ego Smitha roz¬parł się wygodnie w fotelu.

Patrzyłem na krajobraz Tennessee. Przed nami piętrzyły się Smoky Mountains spowite błękitnawą mgiełką, od której wzięły nazwę. Zalesio¬ne zbocza ciągnęły się po horyzont. Falujący zielony ocean ostro kontra¬stował z handlowym rozgardiaszem dookoła.

Jaskrawe punkty fast foodów, bary, sklepy i sklepiki ciągnęły się wzdłuż autostrady, a niebo przecinały przewody energetyczne i telefo¬niczne.

Londyn i Wielka Brytania wydawały się bardzo daleko. Przyjazd tu¬taj miał mi pomóc odzyskać sprawność i rozwiązać kilka ważnych prob¬lemów. Wiedziałem, że po powrocie będę musiał podjąć trudne decyzje. Umowa na czas określony, jaką miałem w Londynie z uniwersytetem, wygasła w czasie mojej rekonwalescencji, ale zaproponowano mi stałą posadę w katedrze antropologii sądowej na czołowym szkockim uniwer¬sytecie. Delikatnie nakłaniała mnie do współpracy także Grupa Doradczo--Badawcza Medycyny Sądowej, interdyscyplinarna agencja pomagająca policji odnajdować zwłoki. To mi bardzo pochlebiało i powinienem się cieszyć, ale niestety żadna propozycja nie wzbudzała mojego entuzjazmu. Może powrót tutaj coś zmieni.

Jak dotąd, nie zmienił.

Westchnąłem, bezwiednie pocierając dłonią bliznę.

-              Dobrze się czujesz? - Tom zerknął na mnie.

-              Doskonale. - Nakryłem szramę ręką. Przyjął wyjaśnienie bez komentarza.

-              Kanapki są w torbie na tylnym siedzeniu. Możemy się nimi podzie¬lić. - Uśmiechnął się cierpko. - Mam nadzieję, że lubisz kiełki fasoli.

Bliżej gór okolica stawała się gęściej zalesiona. Przejechaliśmy przez Pigeon Forge, pretensjonalną miejscowość wypoczynkową. Wzdłuż chod¬ników tłoczyły się bary i restauracje. Jedna knajpa utrzymana była niby w stylu pogranicza. Plastikowe bale udawały drewniane. Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy się w Gatlinburgu. Karnawałowa atmosfera tego tury¬stycznego miasteczka wydawała się WTCCZ wytłumiona w porównaniu z poprzednim. Gatlinburg leżał w dolinie; hotele i restauracje bardzo sta¬rały się przyciągnąć uwagę, ale przegrywały z naturalną wspaniałością gór.

Zostawiliśmy za sobą Gatlinburg i znaleźliśmy się w innym świecie. Strome, gęsto zalesione stoki zamknęły się wokół drogi, pogrążając nas w cieniu. Smoky Mountains, część potężnego łańcucha Appalachów, zaj¬mowały powierzchnię dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych po obu stronach granicy Tennessee i Karoliny Północnej. Ogłoszono je parkiem narodowym, ale przyroda jest beztrosko nieświadoma takich rozróżnień. Była to dzikość, którą nawet obecnie człowiek ledwo uszczknął. Kiedy przyjeżdżało się tu z tak zatłoczonej Wielkiej Brytanii, sama wielkość gór uczyła pokory.

Ruch na drodze był mały. Za kilka tygodni stanie się o wiele większy. Kilka kilometrów dalej Tom skręcił w boczną drogę - węższą, pokrytą tłuczniem.

-              Chyba już niedaleko. - Przyjrzał się ekranowi na tablicy rozdziel¬czej, potem popatrzył przed siebie. - Aha. Jesteśmy na miejscu.

Przy wąskiej dróżce stała tablica z napisem „Chaty Schroedera Nr 5-13". Automatyczna skrzynia biegów trochę protestowała, zmagając się z pochyłością. Wśród drzew dostrzegłem niskie dachy chat rozmiesz¬czonych daleko od siebie.

Przed nami, po obu stronach stały wozy policyjne i nieoznakowane sa¬mochody, pewnie TBI. Kiedy podjechaliśmy bliżej, drogę zagrodził nam policjant w mundurze. Dłoń lekko opierał o kaburę pistoletu przy pasie.

Tom zatrzymał się i opuścił szybę, ale policjant nie dał mu się ode¬zwać.

-              Wstęp wzbroniony. Bardzo proszę odjechać.

Czysta wymowa z głębokiego Południa i uprzejmość policjanta same w sobie działały jak broń - celnie, stanowczo i nieustępliwie. Tom uśmiechnął się promiennie.

-              Spokojnie. Może pan powiedzieć Danowi Gardnerowi, że przyje¬chał Tom Lieberman?

Policjant odszedł kilka kroków i porozmawiał przez radio. To, co usły¬szał, rozstrzygnęło sprawę.

-              n^KrQ, Prr>c-7^ stnnąc 7 boku.

Biblioteka Publiczna w Mońkach

 

Wypożyczalnia

 

Tom wykonał polecenie. Kiedy parkowaliśmy, moje zdenerwowanie przerodziło się w wyraźny niepokój. Tłumaczyłem sobie, że to zrozumia¬łe. Wciąż byłem zardzewiały po rekonwalescencji i nie przypuszczałem, że wezmę udział w śledztwie w sprawie morderstwa. Ale w głębi duszy wiedziałem, że nie o to chodzi.

-              Jesteś pewien, że mogę tu być? - zapytałem. - Nie chciałbym niko¬mu nadepnąć na odcisk.

Tom zupełnie tym się nie przejmował.

-              Nie martw się. Jeżeli ktoś zapyta, jesteś ze mną.

Wyszliśmy z samochodu. Powietrze miało świeży, czysty zapach, pe¬łen naturalnego aromatu dzikich kwiatów i ilastej ziemi. Słońce późne¬go popołudnia przesączało się przez gałęzie. W jego świetle zielone pąki przypominały duże szmaragdy. Na tej wysokości, w cieniu drzew, było dość chłodno, dlatego idący naprzeciwko nas człowiek wyglądał dość dziwnie - pod krawatem i w garniturze. Ale marynarkę trzymał przerzu¬coną przez ramię, a na jasnoniebieskiej koszuli widniały ciemne plamy potu. Twarz miał zaczerwienioną.

-              Dzięki, że się zjawiłeś. - Uścisnął Tomowi rękę.

-              Żaden problem, Dan. Poznaj doktora Davida Huntera. Odwiedza ośrodek. Zaproponowałem mu, żeby też przyjechał.

To nie zabrzmiało jak pytanie o zgodę. Mężczyzna odwrócił się do mnie. Był dobrze po pięćdziesiątce. Ogorzałą, zmęczoną twarz pokrywa¬ły głębokie zmarszczki. Siwiejące włosy miał krótko obcięte, przedziałek z boku zrobiony jak przy linijce.

Wyciągnął rękę. Jego uścisk był mocny, niemal wyzywający, skóra sucha, z odciskami.

-              Dan Gardner. Agent specjalny. Miło pana poznać.

Domyśliłem się, że to odpowiednik starszego oficera dochodzeniowe¬go w Wielkiej Brytanii. Mówił typowo dla ludzi z Tennessee - urywanie, trochę przez nos. Był zwodniczo spokojny i opanowany, ale wzrok miał ostry, oceniający.

-              I co tu mamy? - Tom sięgnął po walizkę leżącą z tyłu samochodu.

-              Poczekaj, ja wezmę. - Odebrałem mu bagaż. Mimo blizny bardziej mogłem dźwigać niż Tom. Tym razem nie zaprotestował.

Agent TBI ruszył z powrotem dróżką między drzewami.

-              Zwłoki są w wynajętej chacie. Dziś rano znalazł je kierownik.

-              Na pewno zabójstwo?

-              O tak.

Nie rozwijał tematu. Tom zerknął na niego ze zdziwieniem, ale nie dociekał, skąd ta pewność.

-              Jakieś dowody tożsamości?

-              Portfel z kartami kredytowymi i prawem jazdy, ale nie wiadomo, czy należą do ofiary. Ciało uległo już takiemu rozkładowi, że fotografia na nic się nie przyda.

-              Ile czasu mogło tu leżeć? - zapytałem bez zastanowienia. Gardner zmarszczył brwi, a ja przypomniałem sobie, że jestem tylko

do pomocy.

-              Miałem nadzieję, że właśnie wy pomożecie nam to ustalić - odparł agent, zwracając się raczej do Toma niż do mnie. - Anatomopatolog jesz¬cze tam siedzi, ale niewiele ma nam do powiedzenia.

-              ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •