Berling Peter - Dzieci graala, Eboki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Peter Berling
DZIECI GRAALA
Przełożył z niemieckiego Ireneusz Maślarz
Pamięci
Elgaine de Balliers
NEC SPE NEC METU
SŁOWO OD AUTORA
Cytowane w tej książce we fragmentach kronikarskie zapiski franciszkanina
Williama z Roebruku (ur. 1222) uchodziły przez długi czas za zaginione w
arabskich bibliotekach. Nikt ich nie szukał, nikt nie potrudził się o przekład.
Pewna część przepadła w ciągu stuleci mimo wielu arabskich odpisów, z ocalałych
resztek - oraz innych źródeł - autor zrekonstruował przedstawioną poniżej
historię. Wprowadzeniem do niej jest rękopis, który minoryta pozostawił w
wiernych rękach swego brata zakonnego, Wawrzyńca z Orty (Portugalia). Uczynił to
zapewne w przeddzień swej podróży do kraju Mongołów, podjąwszy się misji, która
w latach 1253-1255 zaprowadziła go jako posła króla francuskiego Ludwika IX do
Karakorum, siedziby wielkiego chana. Dokument, znaleziony przy "zwojach
starkenberskich", został tutaj podany w skrótowej postaci.
"Kronika" Williama rozpoczyna się tuż przed rokiem 1244, rokiem kapitulacji
twierdzy Graala, tzn. Montségur, jak również ostatecznej utraty Jeruzalem.
Napisana po łacinie, zawiera liczne cytaty i wyrażenia w językach znanych
podówczas powszechnie w rejonie Morza Śródziemnego, między innymi w okcytańskim,
greckim i arabskim. Zwroty te po części zachowano w wersji oryginalnej, podając
ich przekład. Aby zainteresowanemu czytelnikowi ułatwić wejście w opowieść,
autor wskazał przed każdym podrozdziałem miejsce i czas akcji, a także oznaczył
fragmenty oryginalnego tekstu Williama z Roebruku. Całość poprzedza szczegółowy
spis osób, dla lepszej orientacji uporządkowany wedle "stronniczej"
przynależności bohaterów. Na końcu niniejszej opowieści zamieszczono słowniczek,
który przybliża czytelnikowi ważniejsze postaci, miejsca i wydarzenia.
DRAMATIS PERSONAE
KRONIKARZ
Willem z Roebruku, zwany Williamem, z zakonu braci mniejszych
DZIECI
Roger Rajmund Bertrand, zwany Roszem
Izabela Konstancja Rajmunda, zwana Jezą
W SŁUŻBIE GRAALA
KATARZY
Piotr Roger wicehrabia Mirepoix, komendant Montségur
Rajmund z Perelhi, kasztelan
Esklarmonda z Perelhi, jego córka
Bertrand z La Beccalarii, budowniczy
Roksalba Cecylia Stefania z Cab d'Aret, zwana Lobą, Wilczycą
Ksakbert z Barbery, zwany Lion de combat, pan na Quéribusie
Alfia z Cucugnanu, mamka
PRZEORAT SYJONU
Maria z Saint-Clair, zwana La Grande Maîtresse
Wilhelm z Gisors, jej pasierb, templariusz
Gawin Montbard z Béthune, komandor domu zakonnego w Rennes-le-Château
Jan Turnbull, alias Condé Jan Odo z Mont Sion, były ambasador cesarza na
dworze sułtana
ASASYNI
Tarik ibn-Nasir, kanclerz asasynów z Masnatu
Crean z Bourivanu, syn Jana Turnbulla; niegdyś chrześcijanin, potem wyznawca
mahometanizmu
W SŁUŻBIE FRANCJI
Król Ludwik IX, zwany Świętym
Hrabia Jan ze Joinville, seneszal Szampanii, kronikarz
Hugon z Arcis, seneszal Carcassonne
Oliwer z Termes, renegat katarski
Iwo Bretończyk
Jordi, kapitan oddziału Basków
W SŁUŻBIE KOŚCIOŁA
Papież Innocenty IV
CYSTERSI
Rajner z Capoccio, Szary Kardynał
Fulko z Procidy, inkwizytor
DOMINIKANIE
Wit z Viterbo, naturalny syn Rajnera z Capoccio
Mateusz z Paryża, archiwariusz
Szymon z Saint-Quentin
Andrzej z Longjumeau
Anzelm z Longjumeau, zwany Fra'Ascelin, jego młodszy brat
FRANCISZKANIE
Wawrzyniec z Orty
Jan z Pian del Carpine, zwany Pianem
Benedykt z Polski
Bartłomiej z Cremony
Walter z Martorany
WE FRANCJI
Piotr Amiel, arcybiskup Narbony
Durand, biskup Albi
W ZIEMI ŚWIĘTEJ
Albert z Rezzato, patriarcha Antiochii
Galeran, biskup Bejrutu
W KONSTANTYNOPOLU
Mikołaj z La Porty, biskup łaciński
Jarcynt, jego kucharz
W SŁUŻBIE CESARSTWA
Cesarz Fryderyk II, zwany Hohenstaufem
W CORTONIE
Eliasz z Cortony, baron Coppi, były generał O.F.M., zwany Il Bombarone
Gersenda, jego gospodyni
Biro, właściciel gospody "Pod Złotym Cielcem"
W OTRANTO
Laurencja z Belgrave, hrabina Otranto, zwana Przeoryszą
Hamo l'Estrange, jej syn
Klarion, hrabina Salentyny, jej wychowanica
Guiscard Amalfitańczyk, jej kapitan
W ZIEMI ŚWIĘTEJ
Zygisbert z Öxfeldu, rycerz zakonu krzyżackiego
Konstancjusz, książę Selinuntu, alias Fassr ad-Din Oktaj, zwany Czerwonym
Sokołem
SARACENI
Rijesz-Sawon, młoda Saracenka
Ksawery, jej ojciec
Alwa, jej matka
Firuz, jej narzeczony
Madulajn, jej kuzynka
Zarot, podesta
INNI
Robert, siłacz
Ruiz, pirat
Ingolinda z Metzu, ladacznica
Ajbak i Sargis, nestoriańscy wysłannicy Mongołów
In memoriam infantium ex sanguine regali
Pamięci dzieci królewskiej krwi
PROLOG
Z Kroniki Williama z Roebruku
Złociście jarzące się światło niewidocznego już dla mnie wieczornego słońca
padało wciąż na kacerską warownię, jakby Bóg pragnął ją jeszcze raz, w całym jej
zaślepieniu, wywyższyć na naszych oczach, zanim swym gniewem zetrze tę twierdzę
na proch, karząc za popełnione grzechy. Dotarliśmy właśnie do stóp wzgórza,
zwanego tutaj pog, i u nas, w dolinie, królował już czarnofioletowy cień
zapadającej szybko nocy. W taki sposób Montségur ukazał mi się po raz pierwszy i
mimo woli zadrżałem, zły na samego siebie. Wtedy jeszcze uważałem, że Bóg jest
nasz, i byłem przekonany o uczciwości mej katolickiej vocationis* [* Vocatio
(łac.) - powołanie], która sprowadziła mnie tutaj, abym wziął udział w wypaleniu
wrzodu niecnej herezji.
Ja, William z Roebruku, szczwany Flamandczyk, krzepki chłopski syn w ubogim
habicie zakonu braci mniejszych, ze scholarską pychą w sercu, bom dzięki
stypendium mojego hrabiego uczęszczał w Paryżu na Uniwersytet, czułem się jak
Wielki Inkwizytor: "O ty, katarskie wężowe plemię, drzyj tam w górze, w
fałszywym świetle pogańskiego słońca! Wkrótce zapłonie dla was inny ogień, gdy
wprost ze stosu wasze bezbożne dusze pocwałują do piekła!"
Dziś, po dziesięciu latach - ponad trzydziestoletni i niebawem łysy - mogę
się tylko uśmiechnąć, żałośnie uśmiechnąć na myśl o tym, jak biedny, niczego nie
przeczuwający franciszkański gamoń stał wówczas na progu nigdy nawet nie
śnionego świata wielkich, tajemniczych, dzikich i nikczemnych, wręcz perfidnych
duchów, na krawędzi nie rozpoznanego kotła czarownic, pełnego przygód, bied i
zepsucia, przed wejściem, ba! wepchnięciem w życie - wtłoczony i wbełtany w
namiętność, zazdrość, intrygi i nienawiść - w życie, co widziało w nim po prostu
piłkę, którą rzucało tu i tam wedle swej chęci i kaprysu, omal nie doprowadzając
go do utraty zmysłów. Tego wszystkiego nie byłem w stanie przeczuć, jednakże
przypominam sobie dreszcz na widok twierdzy Graala w owym wieczornym świetle.
Monsalwat!
Cała moja historia zaczęła się zresztą w innym, odległym miejscu. Hrabiowie
Hainaut z radości, że jednego z nich wybrano na cesarza Konstantynopola, także
parafię w Roebruku obdarzyli donacją: najmłodszy chłopak we wsi, bardzo, jeśli
już nie najbardziej obiecujący, mógł za zgodą władz duchownych studiować ku
większej chwale bożej. Niestety, ja byłem tym najmłodszym! Tak więc z kościelnym
- to znaczy obolusa* [* Obolus (łac.) - datek, ofiara; pierwotnie drobna grecka
moneta, obol.] - błogosławieństwem popędził mnie ojciec kijami do najbliższego
klasztoru franciszkanów, nie przejmując się wcale moim pełnym protestu
wrzaskiem. Łzy matki także dotyczyły nie tyle mych tarapatów, ile troski o to,
żebym nie zawiódł matczynej ambicji, moja rodzicielka bowiem pragnęła mieć wśród
synów sławnego krzewiciela wiary. Rodzinie odpowiadałby nawet zakatowany przez
pogan męczennik.
Dzięki wtykanym mi po kryjomu słodkim ciastom przetrwałem nowicjat bez
uszczerbku na ciele, co już obdarzyło mnie aureolą wybrańca. Wkrótce też
podniosłem żebraninę z niskiego stanu cnoty do rangi sztuki ustawicznie się tego
zapierającej, wszelako złotodajnej. Nie przyszło mi zatem z trudem, skoro tylko
zeszpeciła mnie tonsura, przekonać moją zakonną zwierzchność, by wystarała się
dla mnie o miejsce na Uniwersytecie. Ojciec z dumą przyłożył się do tuczenia
świń, matka zaś podsyciła jeszcze swą nadzieję na coś w rodzaju cudownej
kanonizacji albo przynajmniej zaliczenia jej syna w poczet błogosławionych. I
tak, viribus unitis* [* Viribus unitis (łac.) - połączonymi siłami.], wyprawiono
mnie, niespełna dziewiętnastoletniego, do Paryża.
Ha, cóż to za miasto, ale jakie w nim drogie życie! Tutaj doprowadziłem
wpojony mi w zakonie dar żebrania do pełnego rozkwitu. Jałmużna? Cóż za
upokarzający koncept na niegodną egzystencję! Uznawałem towarzystwo wyłącznie
tych, którzy mnie uznawali: można by to nazwać swobodną wymianą wzajemnych
dowodów łaski!
Uchylałem się w znacznym stopniu od dającego się z trudem uniknąć studiowania
klasycznej teologii. Uspokajałem jednakże swoje "sumienie misjonarskie" nauką
języka arabskiego, który obrałem za przedmiot obowiązkowy, aby bronić własnej
skóry w razie jakiegoś niepożądanego przypadku: na przykład gdyby moi kustosze
wpadli pewnego dnia na myśl - wiedziałem, że matka mi nie popuści! - by posłać
mnie na pustynie Terrae Sanctae*! [* Terrae Sanctae (łac.) - Ziemia Święta.] A
tam przecież musiałbym błagać pogan, jeśli już nie o życie, to przynajmniej o
łyk wody. Potęga dobrze wyłożonego słowa wywierała na mnie zawsze duże wrażenie,
dlatego też nie zaniedbywałem nigdy dyscyplin uczących płynnego wygłaszania
kazań, a także opanowania ścisłych form liturgii.
W tym czasie mój król zaczął szukać kogoś, kto mógłby go nauczyć mowy
muzułmanów. Ludwik Święty chyba już wówczas nosił się ze wzniosłą myślą, aby
osobiście wyzwać sułtana na dysputę i odwieść go od pogaństwa. Ponadto mego
władcę mogło skłonić do nauki to, że jego cesarski kuzyn Fryderyk świetnie
opanował arabski i bardzo go za to chwalono. Dla butnego pana studenta, którego
wtedy odgrywałem, królewski zamysł był zdumiewający, gdyż ta mowa wydawała mi
się jedynie niezbyt cennym środkiem pomocniczym dla ludzi zapadłych na
chroniczne suchoty, znajdujących radość w tym, żeby wspólnie kasłać i nawzajem
się opluwać. Gdy dziś przysłuchuję się deklamacji arabskich poetów i harmonijne
brzmienie ich wierszy unosi mnie na jasne wyżyny nigdzie indziej nie
doświadczanego językowego piękna, chciałbym się pod ziemię zapaść ze wstydu na
wspomnienie swej młodzieńczej ignorancji.
Oczywiście król nie mierzył tak wysoko. Słusznie chyba nie odważył się
zawezwać na swój dwór czcigodnego mistrza Ibn Ichsa Ibn-Szilona, u którego ja
uczyłem się arabskiego. Wybrano mnie jako nieszkodliwego pośrednika, wszyscy
bowiem uważali, że jestem temu językowi niezwykle oddany.
Do regularnej nauki nigdy nie doszło. Jeśli suweren na krótko mnie
przyjmował, wolał się ze mną modlić bądź też kazał mi opowiadać historie z życia
świętego Franciszka, którego przecież osobiście już nie zdążyłem poznać, co w
rozmowie zawsze zręcznie omijałem, aby króla nie rozczarować. W ten sposób obaj
byliśmy zadowoleni.
Mego pana i najmiłościwszego władcę nawiedzał chyba jakiś obrzydliwy koszmar,
może były to choroby: niedokrwistość i róża, na które cierpiał, a może dręczyli
go duchowi doradcy, do których z trudem mógłbym się zaliczyć. Od tygodni
naprzykrzali mu się, nalegając, by wyrwał wreszcie żądło kacerstwa z ciała dawno
już pobitego i obdartego ze skóry Południa. Prawdopodobnie były to też podszepty
podejrzanego królewskiego spowiednika, Wita z Viterbo, przysłanego przez samego
papieża; popychał on króla do tego, aby przejednać Maryję Pannę pomszczeniem
zuchwałego zabójstwa inkwizytora w Avignonet*. [* Zabójstwo inkwizytora - w r.
1242, w dzień Wniebowstąpienia, langwedoccy rycerze, którymi dowodził wicehrabia
Piotr Roger z Mirepoix, zamordowali w Avignonet inkwizytora Tuluzy Wilhelma
Arnaud i jego pomocników.] W każdym razie pobożny władca przysiągł Najświętszej
Dziewicy, że skończy ostatecznie z kacerskim gniazdem na Montségur. Dla Wita z
Viterbo, tego rzymskiego kreta, którego nigdy nie widziałem, moje wspólne
modlitwy z królem musiały być solą w oku i dlatego sprawił, że pewnego dnia
zostałem obdarzony nadzwyczajną królewską łaską: otrzymałem przywilej
uczestniczenia w wyprawie przeciwko twierdzy katarów jako kapelan tamtejszego
seneszala,* [* Seneszal - w XII-XIII w. namiestnik królów Francji, zwłaszcza w
prowincjach południowych.] który miał już przy sobie dwóch kapłanów i na dobrą
sprawę żadnego więcej nie potrzebował.
Viterbczyk zatroszczył się o to, żeby mi natychmiast wciśnięto do ręki
nominację i wyprawiono w drogę. Wyobrażałem sobie ten monotonny pobyt na
odludziu, zapakowałem więc parę książek, których braku, jak przypuszczałem,
biblioteka zbytnio nie odczuje, aby umysłowej tępocie obozu wojskowego na
prowincji przeciwstawić swoje dalsze duchowe kształcenie. Nie pożegnałem nawet
niezmiennie troskliwych rodziców, którzy mnie i mój dom zakonny w stolicy
zaopatrywali z miłą regularnością w świńskie kiełbasy i słoninę, i ruszyłem bez
najmniejszej ochoty w wymuszoną podróż na ponure Południe. Nie miałem już nigdy
więcej zobaczyć ani wsi, ani Paryża, ani drogich wybrzeży Flandrii.
Znalazłszy się nad Morzem Śródziemnym, wpadłem w objęcia Scylli i Charybdy;
te potwory wessały mnie w wodną głębinę, porwały i wyrzuciły na brzegi, o jakich
przedtem nie śniłem... A może jednak? Czy nie były to bezkresne pustynie,
kamieniste góry, po których kusiciel prowadził mnie na wieżę, owe pustkowia,
których się obawiałem jako chłopiec i jeszcze jako nowicjusz, a które teraz
przemierzałem niby mały pionek przesuwany z pola na pole w gigantycznej
rozgrywce szachowej wielkich tego świata? Raz goniec, raz skoczek, zagrożony
przez mroczne wieże, chlubiłem się pochlebstwami wielkich dam - ja, figura
jakiego króla?
Na początku z bezgraniczną lojalnością służyłem jeszcze Ludwikowi. Był dobrym
suwerenem; jeśli zgrzeszyłem przeciwko niemu, wstydziłem się tak dalece, jak
dalece rozwinięte było moje poczucie wstydu. Jednakże w miarę jak oddalałem się
od władcy, zanikało także moje flamandzkie, swoiste wyobrażenie o sobie.
Zostałem wyrwany z korzeniami. Jakieś moce przenosiły mnie aż na skraj
uniwersum, zrzucały z przejrzyście oznaczonej szachownicy, która wydawała się
tak jednoznacznie podzielona na "czarne" i "białe", wprowadzały z powrotem do
gry, kiedy już dawno uznałem się za straconego, ścigały mnie lub zapominały o
moim istnieniu. Czy czerń naprawdę oznaczała dobro, za które warto było walczyć
mnichowi Eclesiae catholicae?* [* Ecclesiae catholicae (łac.) - Kościół
katolicki.] Czy czerwony krzyż templariuszy był jeszcze signum Christi?* [*
Signum Christi (łac.) - znak Chrystusa.] Zielona chorągiew muzułmanów -
obietnicą czy potępieniem? Sztandary Mongołów - diabelskim żelazem do
piętnowania? A może białe, powiewne stroje katarów obiecywały jednak raj?
Doznałem miłosierdzia od asasynów, przekonałem się o bezwarunkowej wierności
Tatarów, znalazłem przyjaciół wśród chrześcijańskich rycerzy i doświadczyłem
szlachetności arabskich emirów. Przeżyłem truciznę, podłość i straszną śmierć,
widziałem miłość i poświęcenie, jednakże niczyj los nie poruszył mnie tak jak
los dzieci - infantów Graala.
Ich pamięci czuję się zobowiązany. Były mi tak bliskie, jakby zrodzone ze
mnie. Kruche figury nadziei, przesuwane po szachownicy przez bezlitosne siły,
dziecięca para władców jako element Wielkiego Planu. Mój król i moja królowa!
Wraz z ich zniknięciem rozwiał się sen o pokoju i szczęściu dla reszty świata.
Ja byłem tylko małym, nieważnym pionkiem, któremu pozwolono przeżyć. One zostały
poświęcone, jeszcze nim partia dobiegła końca.
O nich chcę opowiedzieć...
I
MONTSEGUR
OBLĘŻENIE
Montségur, jesień 1243
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • braseria.xlx.pl
  •